Christie - Morderstwo w zaułku, Christie Agatha

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

AGATHA CHRISTIE

 

 

 

MORDERSTWO W ZAUŁKU

 

TŁUMACZYŁ JAN S. ZAUS

TYTUŁ ORYGINAŁU: MURDER IN THE MEWS

 

Sybil Heeley

- mojej długoletniej przyjaciółce,

w dowód przywiązania

 

MORDERSTWO W ZAUŁKU

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

- Da pan pensa na kukłę?

Mały chłopiec z umorusaną twarzą uśmiechnął się przymilnie.

- Wykluczone! - wykrzyknął nadinspektor Japp. - I posłuchaj, mój mały...

Nastąpiło krótkie kazanie. Urwis odskoczył z przestrachem, ostrzegając krótko swych towarzyszy:

- Jak Boga kocham, to pewnie odpicowany gliniarz! Gromada rzuciła się do ucieczki, śpiewając głośno:

Piąty listopada

To spisek i zdrada.*

Towarzyszący inspektorowi niski mężczyzna w sile wieku, z jajowatą czaszką i bujnym, groźnym wąsem, uśmiechał się do siebie.

- Tres bien, Japp - zauważył - kazanie wychodzi ci doskonale. Winszuję!

- Dzień Guya Fawkesa to bezwstydny pretekst do żebractwa - mruknął Japp.

- Interesująca tradycja - mówił Herkules Poirot zamyślony. - Spójrz na te fajerwerki, na strzelające w górę sztuczne ognie. Po tylu latach, które powinny zatrzeć pamięć o człowieku, czci się zarówno jego, jak i jego czyn.

Przedstawiciel ze Scotland Yardu miał wątpliwości:

- Nie sądzę, żeby któryś z tych chłopców naprawdę wiedział, kim był Guy Fawkes.

- A wkrótce niewątpliwie nastąpi pomieszanie pojęć. Czy te feu d'artifice wypuszcza się piątego listopada w celu uczczenia, czy też dla potępienia tamtych wydarzeń? Jak myślisz, mój drogi, czy wysadzenie w powietrze brytyjskiego parlamentu było przestępstwem, czy szlachetnym uczynkiem?

Japp zaśmiał się krótko.

- Niektórzy powiedzieliby, że tym drugim. Mężczyźni skręcili z głównej ulicy w stosunkowo cichy zaułek. Zjedli właśnie razem obiad i teraz na skróty szli w kierunku mieszkania Poirota. Po drodze ciągle słyszeli odgłosy fajerwerków. Od czasu do czasu niebo rozjaśniał deszcz złotych promieni.

- Doskonała noc na morderstwo - zauważył ze znawstwem Japp. - Nikt w taką noc nie usłyszałby strzału.

- Zawsze wydawało mi się to dziwne, że tak mało przestępców korzysta z podobnych okazji - zauważył Herkules Poirot.

- Wiesz, Poirot, czasami marzę o tym, żebyś ty popełnił jakąś zbrodnię!

- Mon cher!

- Tak, chciałbym widzieć, jak się do tego zabierasz.

- Mój drogi, gdybym ja popełnił zbrodnię, to nie miałbyś żadnej szansy zobaczyć, jak się do tego zabieram. Prawdopodobnie nigdy nie przyszłoby ci do głowy, że została popełniona zbrodnia.

- Czy nie jesteś przypadkiem zbyt pewny siebie? - zaśmiał się życzliwie Japp.

 

Następnego dnia o wpół do dziesiątej zadzwonił telefon Poirota.

- Halo? Halo?

- Halo, czy to ty, Poirot?

- Oni, c'est moi.

- Tu Japp. Pamiętasz, jak wracaliśmy ostatniej nocy przez zaułek Bardsley Gardens?

- Tak.

- Rozmawialiśmy o tym, że fajerwerki, petardy i inne wybuchy zagłuszyłyby odgłosy strzału.

- Oczywiście.

- Mamy samobójstwo. Pod numerem czternastym. Zabiła się młoda wdówka, niejaka pani Allen. Idę tam właśnie.

- Przepraszam cię, ale czy kogoś z twoją pozycją, drogi przyjacielu, wysyła się do samobójstw?

- Bystry z ciebie facet! Nie, nie wysyła się. Prawdę mówiąc, wydaje się, że nasz lekarz uważa, iż jest w tym coś dziwnego. Mam wrażenie, że powinieneś też przy tym być. Przyjdziesz?

- Oczywiście, przyjdę. Numer czternasty?

- Zgadza się.

 

Poirot przybył pod numer 14 w zaułku Bardsley Gardens prawie w tym samym czasie, kiedy zajechał samochód z Jappem i trzema innymi mężczyznami.

To, że numer 14 stał się centrum zainteresowania, było zrozumiałe. Zebrało się tutaj wielu ludzi: szoferzy i ich żony, chłopcy na posyłki, włóczędzy, dobrze ubrani przechodnie i ciżba dzieci; wszyscy gapili się z otwartymi ustami, zafascynowani.

Umundurowany policjant stał na stopniach i starał się powstrzymać gapiów. Młodzi ludzie o czujnych spojrzeniach, z aparatami fotograficznymi, kręcili się gorączkowo i, kiedy pojawił się Japp, rzucili się ku niemu.

- Na razie niczego dla was nie mam - rzeki Japp, odsuwając ich na bok. Przywitał Poirota skinieniem głowy.

- Jesteś już. Wejdźmy.

Skierowali się szybko do środka. Zamknęły się za nimi drzwi, a oni znaleźli się u stóp ażurowych schodów.

U ich szczytu stał jakiś człowiek. Rozpoznawszy Jappa, powiedział:

- To tutaj, panowie.

Poirot i Japp weszli po schodach. Policjant otworzył drzwi po lewej stronie. Prowadziły do niewielkiej sypialni.

- Myślę, że chce pan, abym szybko przedstawił główne punkty sprawy.

- Słusznie, Jameson - odparł Japp. - Co wiesz na ten temat?

Inspektor dzielnicowy Jameson rozpoczął relację:

- Zmarła to pani Allen. Mieszkała tu z przyjaciółką, panną Plenderleith, która przebywała właśnie na wsi i powróciła dziś rano. Miała swój własny klucz i zaskoczyło ją to, że nie zastała nikogo na dole. Zwykle około dziewiątej przychodziła sprzątaczka. Panna Plenderleith poszła więc na piętro do swojego pokoju (to właśnie ten pokój, w którym jesteśmy), następnie do pokoju przyjaciółki. Drzwi były zamknięte na klucz od wewnątrz. Poruszyła klamkę, potem pukała i wołała, ale nikt nie odpowiadał. W końcu, zaniepokojona, zatelefonowała na policję. Była wtedy dziesiąta czterdzieści pięć. Przybyliśmy na miejsce i wyłamaliśmy drzwi. W pokoju leżała martwa pani Allen, z przestrzeloną głową. Automatyczny pistolet Webley 25 trzymała jeszcze w dłoni i wszystko wskazywało na to, że popełniła samobójstwo.

- Gdzie jest teraz panna Plenderleith?

- Na dole, w salonie. Określiłbym ją jako chłodną, energiczną młodą damę. Ma głowę na karku.

- Wkrótce z nią pomówię. A teraz zobaczymy, co powie Brett.

Wraz z Poirotem przeszli do następnego pokoju.

- Halo, Japp! Cieszę się, że już jesteś! Dziwna sprawa! - zawołał na ich widok szczupły, starszy mężczyzna.

Japp podszedł do niego. Herkules Poirot rozejrzał się wokół.

Pokój był większy od tego, który opuścili przed chwilą. Okno mieściło się w obszernym wykuszu. W odróżnieniu od tamtego pomieszczenia, które było zwyczajną sypialnią, to było sypialnią urządzoną jak salon.

Ściany pomalowano na kolor srebrny, a sufit na szmaragdowe. W oknach wisiały firanki o nowoczesnym wzorze, w kolorach srebrnym i zielonym. Stał tam tapczan, przykryty lśniącą, pikowaną, szmaragdową narzutą, a na nim leżały złote i srebrne poduszki. Poza tym w pokoju umieszczono orzechowe biurko, orzechową wysoką komódkę i kilka nowoczesnych chromowanych krzeseł. Na niskim szklanym stoliku stała olbrzymia popielniczka pełna niedopałków.

Herkules Poirot delikatnie powąchał powietrze i podszedł do Jappa, który patrzył na ciało.

Na podłodze bezwładna postać leżała tak, jak zsunęła się z jednego z chromowanych krzeseł. Zmarła miała około dwudziestu siedmiu lat, piękne włosy i delikatne rysy. Ładna, smutna, choć może nieco bezmyślna twarz była lekko uszminkowana. Z lewej strony głowy czerniła się zakrzepła krew. Palce prawej ręki zacisnęły się na kolbie małego pistoletu. Kobieta miała na sobie skromną, sięgającą pod szyję suknię w kolorze ciemnozielonym.

- Dobrze. Brett. Jakie masz wątpliwości?

Japp wpatrywał się w bezwładne ciało.

- Pozycja zgadza się - mówił lekarz. - Gdyby zastrzeliła się sama, to właśnie tak zsunęłaby się z krzesła. Drzwi były zamknięte na klucz, okno - zamknięte od wewnątrz.

- To, co mówisz, nie wzbudza wątpliwości. Cóż cię więc niepokoi?

- Proszę spojrzeć na pistolet. Nie dotykałem go - czekałem na specjalistę od daktyloskopii. Sądzę, że domyśla się pan, o co mi chodzi.

Poirot i Japp niemal jednocześnie klęknęli i zaczęli dokładnie badać pistolet.

- Tak, domyślam się, o co ci chodzi - rzekł szybko Japp. - Pistolet spoczywa w stulonej dłoni i wydaje się, jakby go trzymała, a w istocie wcale go nie trzyma. Coś jeszcze?

- Dużo. Trzyma pistolet w prawej ręce. A teraz proszę spojrzeć na ranę. Pistolet został przyłożony do głowy powyżej lewego ucha. Lewego... Proszę na to zwrócić uwagę.

- Mhm - mrukną! Japp. - Wydaje się to rozstrzygające. Nie mogłaby wypalić z pistoletu w tej pozycji? Z prawej ręki?

- Czysty nonsens. Można sięgnąć do tego miejsca również prawą ręką, ale wątpię, czy można oddać strzał.

- Tak, to dość oczywiste. Ktoś ją zastrzelił i próbował upozorować samobójstwo. A co myślicie o zamkniętych drzwiach i oknie?

- Okno było zamknięte i zaryglowane od środka - wtrącił inspektor Jameson. - Ale chociaż drzwi były zamknięte, nie mogliśmy nigdzie znaleźć klucza.

Japp skinął głową.

- Tak, to rzeczywiście dziwne. Kimkolwiek był ten, co strzelał, zamknął drzwi po wyjściu z pokoju i miał nadzieję, że brak klucza nie zostanie zauważony. Na to Poirot wyszeptał:

- C'es! bete, ça!

- No, mój stary, nie można mierzyć wszystkiego twoim błyskotliwym intelektem! Prawdę mówiąc, to właśnie jest taki szczegół, który można przeoczyć. Drzwi są zamknięte na klucz, więc trzeba je wyłamać. W środku znajduje się martwa kobieta, trzyma w ręce pistolet. Wszystko wskazuje na samobójstwo. Specjalnie się zamknęła, żeby jej nie przeszkadzano. Kto będzie szukał klucza? Prawdę powiedziawszy, pomysł panny Plenderleith, by posłać po policję, był nader szczęśliwy. Mogła przecież poprosić taksówkarzy, aby rozwalili drzwi. I na sprawę klucza nikt nie zwróciłby uwagi.

- Tak, sądzę, że masz rację - rzekł Herkules-Poirot. - To byłaby naturalna reakcja wielu ludzi. Policja jest przecież ostatnią instancją, nieprawdaż?

Poirot ciągle przyglądał się ciału.

- Czy coś cię zaintrygowało? - spytał Japp. Pytanie brzmiało beztrosko, ale oczy inspektora pozostały przenikliwe i czujne.

Herkules Poirot potrząsnął wolno głową.

- Patrzę na zegarek na jej ręce.

Pochylił się, dotknął go końcem palca. Był to wykwintny, drogi przedmiot z jedwabnym paskiem. Zegarek znajdował się na ręce, której dłoń zaciskała się wokół kolby pistoletu.

- Powiedziałbym, że to misterna robota. Cacko -zauważył Japp. - Wart pewnie wiele pieniędzy! - Podniósł głowę i spojrzał badawczo na Poirota. - Myślisz, że to ma jakieś znaczenie?

- Możliwe.

Poirot podszedł do biurka. Był to elegancki mebel z opuszczoną klapą na przedzie, kolorem dopasowany do wnętrza pokoju i reszty umeblowania. Na środku biurka stał potężnych rozmiarów kałamarz. Obok leżał zielony lakierowany bibularz. Na lewo od bibularza, na podstawce ze szmaragdowego szkła, znajdowała się srebrna obsadka, laska srebrnego laku do pieczęci, ołówek i dwa znaczki pocztowe. Na prawo od bibularza stał ruchomy kalendarz, wskazujący dni tygodnia, datę i miesiąc. Był tam również szklany kałamarz, w którym tkwiło pióro. Wyglądało na to, że Poirota zainteresowało to pióro, wyjął je z kałamarza i zaczął oglądać. Jak się zaraz przekonał, stalówka była całkiem sucha i nowa. Widocznie całość stanowiła wyłącznie element dekoracyjny. Srebrna obsadka miała pobrudzoną atramentem stalówkę; była używana. Oczy detektywa spoczęły na kalendarzu.

- Wtorek, piąty listopada - rzekł Japp, widząc wzrok Poirota. - Wczoraj. Wszystko się zgadza. - Zwrócił się do Bretta: - Kiedy mogła nastąpić śmierć?

- Została zastrzelona o jedenastej trzydzieści trzy wczoraj wieczorem - odparł pewnie lekarz, po czym uśmiechnął się, widząc zdumienie Jappa.

- Przepraszam cię, mój stary - powiedział. - Miałem taką pokusę odegrać superlekarza z fantastycznych powieści! Prawdę mówiąc, powiedziałbym, że koło jedenastej, z godzinnym odchyleniem w jedną lub w drugą stronę.

- Och, myślałem, że może zatrzymał się zegarek, czy coś takiego.

- Że się zatrzymał, nie ulega wątpliwości, tyle że stanął kwadrans po czwartej.

- Przypuszczam, że nie mogła zostać zastrzelona kwadrans po czwartej.

- Możesz to sobie wybić z głowy.

Poirot odwrócił bibularz.

- Dobra myśl - zauważył Japp. - Ale to nam nic nie daje.

Bibularz był nieskalanie czysty. Poirot obejrzał pozostałe kawałki bibuły, ale wszystkie były nie używane. Następnie uwagę jego zajął kosz na śmieci. Znajdowały się w nim dwa czy trzy listy i jakieś zawiadomienie. Listy te tylko raz przedarto i łatwo może je było zrekonstruować. Ich treść stanowiły prośby o wsparcie pieniężne od jakiegoś dobroczynnego stowarzyszenia na rzecz kombatantów, zaproszenie na party na trzeciego listopada i wiadomość o dacie przymiarki u krawcowej. Zawiadomienia dotyczyły wyprzedaży futer. Był tam także katalog magazynu wielobranżowego.

- Nic tu nie ma - rzekł Japp.

- Nic. To dziwne... - powiedział Poirot.

- Chodzi ci o to, że samobójcy zwykle zostawiają list?

- Właśnie.

- Mamy więc jeszcze jeden dowód, że to nie jest samobójstwo! - Po chwili dodał - No, dalszą robotą zajmą się moi ludzie. A teraz najlepiej byłoby zejść na dół i przesłuchać pannę Plenderleith. Idziesz, Poirot?

Wydawało się, że Poirot nie może oderwać się od biurka.

Wyszedł z pokoju, ale w drzwiach obejrzał się i raz jeszcze spojrzał na szmaragdowe pióro.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Drzwi, znajdujące się u stóp wąskich schodów, prowadziły do obszernej bawialni, powstałej z przebudowanej stajni. Na ścianach pokrytych tynkiem o nierównej fakturze wisiały akwaforty i drzeworyty. W pokoju znajdowało się dwoje ludzi.

W fotelu blisko kominka, z rękami wyciągniętymi w kierunku ognia, siedziała ciemnowłosa, sprawiająca wrażenie energicznej, kobieta w wieku około dwudziestu siedmiu lat. Drugą osobą była kobieta starsza, solidnie zbudowana. W chwili, gdy mężczyźni weszli, trzymała w ręce sznurkową siatkę i sapiąc mówiła do młodszej:

- ...i, jak już mówiłam, proszę pani, tak mnie to przeraziło, że omal nie padłam. I pomyśleć, że akurat tego rana...

- Wystarczy, pani Pierce - przerwała jej młodsza kobieta.. - Myślę, że panowie są z policji...?

- Panna Plenderleith? - zapytał Japp, występując do przodu.

- Tak. A to jest pani Pierce, która codziennie przychodzi nam sprzątać.

Rwący potok słów pani Pierce wytrysnął ponownie:

- I, jak już mówiłam pannie Plenderleith, pomyśleć, że akurat tego ranka Luiza Maud, moja siostrzenica, musiała dostać ataku i tylko ja byłam pod ręką... Poza tym pokrewieństwo to pokrewieństwo, więc nie myślałam, że pani Allen będzie miała mi za złe, choć nie lubię zawodzić moich pań...

- Tak jest, tak jest, droga pani - zręcznie przerwał jej Japp. - Teraz proszę zaprowadzić inspektora Jamesona do kuchni i tam złożyć mu krótkie oświadczenie.

Uwolniwszy się od gadatliwej pani Pierce, która odeszła z Jamesonem trajkocząc jak maszyna, Japp zwrócił się do młodej kobiety:

- Jestem nadinspektor Japp. Chciałbym, aby opowiedziała nam pani wszystko, co pani wie o tej sprawie.

- Oczywiście. Od czego mam zacząć?

Jej opanowaniem było godne podziwu. Nie czuło się śladu żalu ani zdenerwowania, a jedynie może trochę nienaturalną sztywność w zachowaniu.

- Przyjechała pani dziś rano? O której godzinie?

- Myślę, że przed dziesiątą trzydzieści. Okazało się, że pani Pierce, tej gaduły, jeszcze nie było.

- Czy często się to zdarza?

Jane Plenderleith wzruszyła ramionami.

- Mniej więcej dwa razy w tygodniu przychodziła około dwunastej albo wcale się nie zjawiała. Powinna przychodzić o dziewiątej. Co najmniej dwa razy w tygodniu przychodziła później z powodu zawrotów głowy albo choroby w rodzinie. W dzisiejszych czasach wszystkie te dochodzące pomoce są takie same - bez poczucia obowiązku. Ale to nie jest zła kobieta...

- Długo tu pracuje?

- Ponad miesiąc. Poprzednia lubiła przywłaszczać sobie różne drobiazgi.

- Proszę mówić dalej, panno Plenderleith.

- Gdy zapłaciłam za taksówkę i wniosłam walizkę, rozejrzałam się za panią Pierce. Nie widząc jej, poszłam do mojego pokoju. Doprowadziłam siebie nieco do porządku i udałam się do Barbary, do pani Allen, ale drzwi jej pokoju zastałam zamknięte. Poruszyłam klamką, pukałam, lecz bez skutku. Zeszłam więc na dół i zatelefonowałam na policję.

- Pardon - przerwał szybko Poirot. - Czy nie przyszło pani na myśl, żeby po prostu wyłamać drzwi przy pomocy któregoś z taksówkarzy, którzy mają tu postój?

Zwróciła na niego badawcze, chłodne spojrzenie ciemnozielonych oczu.

- Nie, że nie przyszło mi to na myśl. Jeżeli coś jest nie w porządku, to jedynymi ludźmi, którzy powinni się tym zająć, są policJanei.

- Więc pani sądziła - pardon, mademoiselle - że coś było nie w porządku?

- Naturalnie.

- Ponieważ nikt nie odpowiadał na pukanie? Przecież było całkiem możliwe, że pani przyjaciółka śpi po zażyciu środków nasennych...

- Ona nigdy nie brała środków nasennych.

Odpowiedź była szybka i stanowcza.

- ...albo wyszła z domu, zamknąwszy uprzednio drzwi swego pokoju.

- Dlaczego miałaby zamykać drzwi na klucz? W każdym razie, gdyby gdzieś wyszła, zostawiłaby dla mnie wiadomość na kartce...

- Jednak nie zrobiła tego... Nie zostawiła dla pani wiadomości? Jest pani tego całkowicie pewna?

- Oczywiście, że jestem pewna. Z pewnością znalazłabym taką notatkę. - W jej głosie zabrzmiała ostra nutka zniecierpliwienia.

- Nie próbowała pani zajrzeć przez dziurkę od klucza, panno Plenderleith? - spytał Japp.

- Nie - odparła Jane Plenderleith w zamyśleniu. -Nie mam takiego zwyczaju. Zresztą, cóż bym mogła zobaczyć? Przecież musiał w niej tkwić klucz.

Pytające, niewinne spojrzenie szeroko otwartych oczu spoczęło na Jappie. Poirot nagle uśmiechnął się do siebie.

- Ma pani, oczywiście, zupełną rację, panno Plenderleith - rzekł Japp. - Przypuszczałem jednak, że pani nie miała powodów, aby sądzić, że przyjaciółka popełniła właśnie samobójstwo?

- Och, nie.

- Czy wyglądała ostatnio na przygnębioną? Może sprawiała wrażenie osoby, na którą spadło jakieś nieszczęście?

- Nie - odparła po dłuższej przerwie.

- Czy wiedziała pani, że pani Allen miała pistolet?

Jane Plenderleith skinęła głową.

- Tak, nabyła go w Indiach i trzymała zawsze w szufladzie w swoim biurku.

- Miała pozwolenie?

- Przypuszczam, że tak. Ale pewności nie mam.

- Teraz, panno Plenderleith, proszę nam wszystko powiedzieć o pani Allen... Jak długo ją pani zna, gdzie mieszkają jej krewni? Wszystko, co pani wie.

Jane Plenderleith skinęła głową.

- Znam Barbarę od około pięciu lat. Pierwszy raz spotkałam ją w czasie podróży zagranicznej, w Egipcie. Właśnie wracała z Indii do domu. Ja pracowałam wtedy w brytyjskiej szkole w Atenach i wybrałam się, przed powrotem "do Anglii, na kilka tygodni do Egiptu. Wybrałyśmy się razem na wycieczkę statkiem po Nilu. Zaprzyjaźniłyśmy się. Szukałam wtedy kogoś, z kim mogłabym zamieszkać. Barbara była sama na świecie. Myślałyśmy, że będzie nam razem dobrze.

- Czy rzeczywiście było wam razem dobrze? - spytał Poirot.

- Bardzo dobrze. Każda z nas miała własnych przyjaciół. Moi przyjaciele i znajomi wywodzili się raczej ze sfer artystycznych. Barbara wolała inne towarzystwo.

Poirot skinął głową ze zrozumieniem. Japp pytał dalej:

- Co pani wie o rodzinie pani Allen? Mam na myśli okres przed poznaniem pani. Jane Plenderleith wzruszyła ramionami.

- Prawie nic o niej nie wiem. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Armitage.

- A mąż?

- Podejrzewam, że nie było czym się chwalić. Zdaje się, że pił. Zmarł rok lub dwa po ślubie. Mieli jedno dziecko, dziewczynkę, ale umarła, mając trzy lata. Barbara nie opowiadała mi wiele o swoim mężu. Wiem tylko, że wyszła za niego w Indiach, gdy miała siedemnaście lat. Potem wyjechali na Borneo, czy w jakieś inne zapomniane przez Boga miejsce, gdzie wysyła się nieudaczników. Ale był to niewątpliwie bolesny temat i nigdy do niego nie wracałam.

- Czy pani Allen miała jakieś trudności finansowe?

- Nie, jestem pewna, że nie miała.

- Żadnych długów? Nic takiego?

- Ocłi, nie! Jestem pewna, że nie należała do osób, które popadają w tego rodzaju tarapaty.

- Teraz muszę zadać inne pytanie, które, jak sądzę, nie powinno panią, panno Plenderleith, zaskoczyć. Czy pani Allen miała jakiegoś szczególnego przyjaciela lub przyjaciółkę?

Jane Plenderleith odparła chłodno:

- Owszem, była zaręczona, jeżeli o to panu chodzi.

- Jak się nazywa jej narzeczony?

- Charles Laverton-West. Jest posłem do parlamentu, z okręgu Hampshire.

- Długo go znała?

- Nieco ponad rok.

- A... a jak długo była z nim zaręczona?

- Dwa... nie, blisko trzy miesiące.

- Wie pani, czy się kłócili?

Panna Plenderleith pokręciła głową przecząco.

- Nie. Byłabym bardzo zaskoczona, gdyby coś takiego miało miejsce. Barbara nie należała do kłótliwych osób.

- Kiedy po raz ostatni widziała pani swoją przyjaciółkę?

- W piątek, tuż przed wyjazdem na weekend.

- Pani Allen miała pozostać w mieście?

- Tak. Jak sądzę, miała wyjechać ze swoim narzeczonym dopiero w niedzielę.

- A pani gdzie spędziła weekend?

- W Laidells Hali w Laidell w hrabstwie Essex.

- Proszę o nazwiska osób, u których pani była.

- Państwo Bentinckowie.

- Wyjechała od nich pani dzisiaj rano?

- Tak.

- Musiała pani wyjechać bardzo wcześnie?

- Pan Bentinck odwiózł mnie samochodem. Wyjeżdżał wcześnie, ponieważ miał coś do załatwienia w mieście przed dziesiątą.

- Rozumiem.

Japp skinął głową. Odpowiedzi panny Plenderleith brzmiały przekonująco i były wyczerpujące.

- Jakie ma pani zdanie o panu Lavertonie-Weście - wtrącił Poirot.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Jakie to ma znaczenie?

- Być może żadnego, lecz ciekaw jestem pani opinii o nim.

- Nie wiem, co mam powiedzieć. Młody... Ma około trzydziestu jeden lub dwu lat... Ambitny... Dobry mówca. Sądzę, że zajdzie wysoko.

- To jest strona "ma". A co po stronie "winien"?

- Cóż... - Panna Plenderleith zastanawiała się przez chwilę. - Według mnie jest banalny. Myśli, jakie wyraża, nie są szczególnie oryginalne... I jest trochę napuszony. - Nie są to zbyt istotne wady, mademoiselle - zauważył z uśmiechem Poirot.

- Naprawdę pan tak myśli? - W jej głosie brzmiała nieznaczna ironia.

- Pani zapewne nie zgadza się ze mną. Obserwując ją, Poirot zauważył, że się lekko zmieszała. Postanowił skorzystać z uzyskanej przewagi.

- A pani Allen...? Ona chyba tego nie dostrzegała?

- Ma pan całkowitą rację. Barbara uważała, że jest cudowny. Patrzyła na niego jego własnymi oczyma.

- Pani lubiła swą przyjaciółkę?

Dostrzegł, jak zacisnęła dłonie na kolanach, zacisnęła zęby i dopiero po chwili odparła bezbarwnym głosem:

- Ma pan rację. Lubiłam ją.

- Jeszcze jedno pytanie, panno Plenderleith... - wtrącił Japp. - Czy panie nie kłóciłyście się? Nie było między wami jakichś nieporozumień?

- Żadnych.

- Nawet na tle tego... narzeczeństwa?

- Oczywiście, że nie. Cieszyłam się, że była taka szczęśliwa.

Po krótkiej przerwie Japp zapytał:

- Może pani wie, czy Barbara Allen miała jakichś wrogów?

Zapanowało wyraźnie dłuższe milczenie, zanim Jane Plenderleith odpowiedziała. Jej głos zmienił się nieco.

- Nie wiem, co pan ma na myśli, mówiąc o wrogach.

- Powiedzmy kogoś, kto mógł odnieść korzyść z jej śmierci?

- O nie, nie, to doprawdy śmieszne! Nie była bogata, nie miała wielkiego majątku.

- Kto po niej dziedziczy?

W głosie panny Plenderleith dało się wyczuć zaskoczenie.

- Wie pan, naprawdę nie mam pojęcia. Jednak nie byłabym zdziwiona, gdybym to ja dziedziczyła. Naturalnie, jeśli sporządziła testament.

- Nikt nie odczuwał wobec niej zazdrości? Nie pragnął zemsty? - pytał Japp.

- Nie wiem, czy znalazłby się ktoś, kto by jej zazdrościł lub nienawidził... To była bardzo porządna osoba. Naprawdę dawała się lubić.

Po raz pierwszy jej twardy dotychczas głos jakby nieco złagodniał. Poirot skinął głową w milczeniu.

- Z tego wszystkiego wynika więc - rzekł Japp - że pani Allen ostatnio była w dobrym nastroju, nie miała kłopotów finansowych i z powodu niedawnych zaręczyn była szczęśliwa. Nie miała więc najmniejszego nawet powodu, aby popełnić samobójstwo! Zgadza się czy ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jakub791.xlx.pl