Christie Agatha - Hercules Poirot - Morderstwo w Mezopotamii, Hercules Poirot

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Agatha Christie

 

 

 

Morderstwo w Mezopotamii

 

Przełożyli: Jan Zakrzewski, Ewa Krasnodębska

Tytuł oryginału angielskiego „Murder in Mesopotamia”

Przedmowa doktora Gilesa Reilly

 

Niniejsza opowieść dotyczy wydarzeń sprzed czterech lat. W moim przekonaniu opublikowanie jej stało się konieczne, by wyjaśnić i sprostować pewne fakty. Krążą bowiem monstrualne i po prostu śmieszne plotki o zatajaniu dowodów, i tym podobne bzdury. Podobne sugestie pojawiły się głównie w prasie amerykańskiej.

Z oczywistych powodów wskazane było, by opis przebiegu wydarzeń nie wyszedł spod pióra żadnego z członków ekspedycji, mógłby bowiem zawierać osobiste uprzedzenia.

Dlatego też zaproponowałem pannie Amy Leatheran, aby podjęła się tego zadania. Była ona idealną kandydatką. Reprezentuje wysoki poziom etyki zawodowej, nie ma żadnych uprzedzeń i nie stoi po niczyjej stronie, gdyż nic jej nie łączyło z przedsięwzięciem znanym jako: Ekspedycja do Iraku Uniwersytetu Pittstown. Ponadto panna Leatheran okazała się inteligentnym świadkiem o żywym zmyśle obserwacyjnym.

Niełatwo ją było jednak namówić, by podjęła się tego trudu. A nawet, kiedy już osiągnąłem cel i dokument powstał, panna Leatheran wykazywała przedziwne opory, by mi pokazać manuskrypt. Odkryłem, że jednym z powodów były krytyczne uwagi w tekście, dotyczące mojej córki, Sheili. Z tą przeszkodą uporałem się szybko, zapewniając pannę Leatheran, że skoro w dzisiejszych czasach dzieci tak ochoczo krytykują rodziców, ci z kolei mogą mieć jedynie satysfakcję, gdy ktoś skrytykuje ich pociechy.

Inna jej obawa wynikała z wielkiej skromności — miała zastrzeżenia co do własnego stylu pisania. Wyraziła też nadzieję, że „poprawię jej gramatykę i inne rzeczy”. Okazało się, że nie musiałem zmienić nawet przecinka. W moim przekonaniu panna Leatheran wykazuje dużą indywidualność stylu, pisze żywo i bardzo trafnie ocenia fakty. Jeśli nawet Herkulesa Poirota w jednym akapicie nazywa „Poirotem”, a w następnym „Panem Poirot”, to jedynie pobudza myślenie. W pewnych momentach autorka wydaje się być bardzo uczulona na, jakby to określić, „formy zachowania” (trzeba pamiętać, że szpitalne pielęgniarki zwracają dużą uwagę na etykietę), w innych zaś pogrąża się w głęboko „ludzki” opis i pochłonięta nim zapomina o wykrochmalonym pielęgniarskim czepeczku z dystynkcjami siostry oddziałowej.

Pozwoliłem sobie jedynie napisać pierwszy rozdział, korzystając z listu, który grzecznościowo dostarczyła mi osoba z kręgu przyjaciół panny Leatheran. Założyłem, że będzie on miał charakter frontyspisu — to znaczy stanie się opisem narratorki.

Frontyspis

 

W hallu bagdadzkiego hotelu „Tygrys”, noszącego imię rzeki, pielęgniarka kończyła pisanie listu. Stalówka wiecznego pióra wędrowała szybko po papierze.

…a więc, moja droga, to już chyba wszystkie wiadomości. Muszę przyznać, że przyjemnie było zobaczyć kawałek świata — chociaż dla mnie nie ma jak Anglia! Dziękuję za wszystko inne. Nie uwierzyłabyś, jak w tym Bagdadzie brudno. To wcale nie jest romantyczne miasto, jakbyś mogła sądzić z arabskich „Opowieści z tysiąca i jednej nocy”. Owszem, ładnie położone nad rzeką, ale ulice okropne. I właściwie nie ma żadnych prawdziwych sklepów. Major Kesley obwiózł mnie po bazarach. Nie można zaprzeczyć, że niezwykłe. Bardzo osobliwe. Ale właściwie to sama tandeta. Poza tym nieustannie walą w miedziane gary, aż uszy puchną i głowa boli — a ja to bym nigdy takich naczyń nie używała, no bo wiesz — jak to czyścić! Przy miedzianych naczyniach zawsze są kłopoty z grynszpanem.

Jeśli coś wyjdzie z tej pracy, o której mi mówił doktor Reilly, zaraz Ci napiszę. Powiedział, że ten amerykański dżentelmen już przyjechał do Bagdadu i może nawet jeszcze dziś po południu przyjdzie się ze mną zobaczyć. Chodzi o jego żonę — doktor Reilly powiedział, że ma „przywidzenia”. Już ja wiem, moja kochana, co to naprawdę oznacza (chociaż mam nadzieję, że nie chodzi o narkotyki!). Doktor Reilly nie zdradził się słowem, ale jak spojrzał! A ty wiesz, co to znaczy. Ten doktor Leidner jest archeologiem. Dla jakiegoś amerykańskiego muzeum rozkopuje pagórek gdzieś na pustyni.

Teraz to już naprawdę kończę! Dosłownie aż mnie zatkało, kiedy przeczytałam, coś mi napisała o tym Stubbinsie! Co na to siostra przełożona?

Naprawdę skończyłam, ściskam,

Twoja

Amy Leatheran

 

Włożyła list do koperty, którą zaadresowała do siostry Curshaw, na adres Szpitala Świętego Krzysztofa w Londynie.

Gdy zakręcała wieczne pióro, podszedł do niej śniady chłopiec hotelowy.

— Pewien dżentelmen chce się z panią widzieć. Doktor Leidner.

Siostra Leatheran odwróciła głowę i ujrzała mężczyznę w średnim wieku, o nieco spadzistych ramionach, łagodnych, zmęczonych oczach i rudobrązowej brodzie.

Doktor Leidner natomiast ujrzał kobietę koło trzydziestki — o energicznej, pewnej siebie postawie. Dostrzegł też wesołą z natury twarz, okoloną ciemnymi, błyszczącymi włosami. Oczy ciut wyłupiaste. Pomyślał sobie, że wygląda dokładnie tak, jak powinna wyglądać pielęgniarka nerwowo chorej osoby. Pogodna, krzepka, praktyczna.

Tak, siostra Leatheran taka właśnie była.

Amy Leatheran

 

Nie pretenduję do miana pisarki i nie znam się na pisaniu. Robię to tylko dlatego, że prosił mnie doktor Reilly, a jest to człowiek, któremu trudno odmówić.

Mimo to szczerze mu powiedziałam, kiedy mi to zaproponował:

— Nie jestem tam żadną literatką, panie doktorze. Na pewno nie jestem literatką!

— To żadna sztuka — odparł. — Niech to siostra potraktuje jako robienie szpitalnych notatek albo historii choroby.

Oczywiście można i tak na to spojrzeć.

Doktor Reilly mówił dalej. Tłumaczył, że bardzo jest potrzebny prosty, nieubarwiony opis wszystkich wydarzeń w Tell Jarimdża!

— Jeśli autorem będzie ktoś z osób bezpośrednio zainteresowanych, to relacja okaże się nieprzekonywająca — stwierdził. — Wszyscy powiedzą, że jest stronnicza.

Trudno było temu zaprzeczyć. Mimo że tkwiłam w całej sprawie po uszy, nie należałam do nich.

— A dlaczego pan tego nie opisze, doktorze? — spytałam.

— Mnie tam nie było. Siostra zaś tak. A poza tym — dodał wzdychając — córka mi nie pozwoli.

To oburzające, jak on się pozwala wodzić za nos tej dziewczynie. Już miałam ochotę mu to powiedzieć, kiedy zobaczyłam jakieś chochliki w jego oczach. To właśnie jest w nim okropne. Nigdy nie wiadomo, kiedy żartuje, a kiedy jest poważny. Zawsze mówi w ten sam, jakby melancholijny sposób, ale często ma te iskierki w oczach.

— Bo ja wiem — odparłam z powątpiewaniem. — Może bym i dała radę…

— Jestem pewien, że siostra potrafi.

— Tylko zupełnie nie wiem, jak się do tego zabrać.

— Istnieją wypróbowane metody. Trzeba zacząć od początku, pisać aż do samego końca i dopiero wtedy przestać.

— Kiedy ja nawet nie wiem, gdzie to się zaczęło. I kiedy…

— Proszę mi wierzyć, siostro, że znacznie łatwiej jest zacząć pisać niż skończyć. W każdym razie ja mam zawsze takie kłopoty, kiedy przygotowuję odczyt lub przemówienie. Ktoś musi mnie łapać za połę marynarki, żebym wreszcie zamilkł i usiadł.

— Pan żartuje, doktorze…

— Mówię bardzo poważnie, siostro. No i co, zgoda? Napisze siostra?

Dręczyła mnie jeszcze jedna sprawa. Po chwili zastanowienia spytałam:

— A co będzie, jeśli… Bo pan wie, doktorze, że mogę wydać się czasami, niestety, jak to nazwać, obcesowa? Robić bardzo osobiste uwagi.

— Niech mnie anioły, kobieto droga! Im więcej osobistych uwag, tym lepiej! To ma być historia, która rozegrała się wśród żywych ludzi, a nie w gabinecie figur woskowych. Osobiste uwagi, docinki, zjadliwe obserwacje, wszystko! Czego dusza zapragnie! Niech siostra pisze po swojemu. A potem przeczytamy i wytniemy to, co mogłoby narazić nas na proces o zniesławienie! A więc do dzieła! Jest siostra kobietą rozsądną, więc napisze rozsądną wersję tego, co się wydarzyło.

Tak to się stało. Obiecałam, że spiszę wszystko jak najdokładniej.

I teraz właśnie zaczynam, ale, jak to już powiedziałam doktorowi, zupełnie nie wiem, od czego należy zacząć.

Chyba parę słów powinnam powiedzieć o sobie. Mam trzydzieści dwa lata i nazywam się Amy Leatheran. Szkolenie przeszłam w szpitalu u Świętego Krzysztofa, a potem przez dwa lata byłam na położniczym. Trochę pracowałam prywatnie, a cztery lata spędziłam w lecznicy panny Bendix przy Devonshire Place. Do Iraku przyjechałam z panią Kelsey, którą opiekowałam się po porodzie. Właściwie nie tyle nią, co noworodkiem. Pani Kelsey wybierała się z mężem na dłuższy pobyt w Iraku. Miała tam już zamówioną niańkę, która przez wiele lat była u mieszkających w Bagdadzie przyjaciół pani Kelsey. Dzieci tych przyjaciół wyjeżdżały do szkół w Anglii i niania zgodziła się pójść po ich wyjeździe do pani Kelsey. Pani Kelsey jest osobą bardzo delikatną i bała się wybrać w daleką drogę z malutkim dzieckiem, więc major Kelsey zorganizował wszystko tak, żebym ja mogła z nimi jechać i w drodze zajmować się panią Kelsey i maleństwem, a potem pan major miał zapłacić mi za drogę powrotną do Anglii, chyba żebym znalazła kogoś, kto potrzebowałby opieki pielęgniarskiej w czasie podróży.

Właściwie to nie ma po co szczegółowo opisywać Kelseyów. Dzidziuś był prześliczny, a pani Kelsey całkiem miła, chociaż z gatunku kapryśnych. Podróż wspaniała. Nigdy nie płynęłam tak długo po morzu.

Na statku poznałam doktora Reilly. Miał czarne włosy, smutną twarz i opowiadał śmieszne historyjki bardzo ponurym głosem. Cichutko. Chyba lubił ze mnie żartować, bo wygadywał nieprawdopodobne historie, żeby zobaczyć, czy dałam się nabrać. Był lekarzem w Hassanieh, o półtora dnia drogi z Bagdadu.

Spotkałam go przypadkowo niecałe cztery tygodnie po przybyciu do Bagdadu i doktor Reilly spytał mnie wtedy, jak długo jeszcze będę u Kelseyów. Powiedziałam mu, że to zabawne, że on mnie o to pyta, bo właśnie Wrightowie (ci od niani) zdecydowali się wyjechać wcześniej i ona mogła wcześniej przyjść do Kelseyów.

Na to doktor Reilly odparł, że słyszał o wcześniejszym wyjeździe Wrightów i właśnie dlatego zadał mi to pytanie.

— I jest bardzo prawdopodobne, siostro, że mam dla siostry propozycję pracy.

— Przy chorym?

Skrzywił twarz zastanawiając się nad odpowiedzią.

— Trudno to nazwać chorobą. Chodzi o opiekę nad damą, która ma, nazwijmy to… przywidzenia.

— Ooo? — wyrwało mi się.

(Przeważnie wiadomo, o co chodzi — alkohol albo narkotyki!) Doktor Reilly nic więcej nie powiedział. Bardzo był powściągliwy. Natomiast wspomniał, o kogo chodzi.

— To pani Leidner. Mąż Amerykanin. Dokładnie mówiąc — amerykański Szwed. Stoi na czele amerykańskiej ekspedycji. Wielkie wykopaliska…

I wyjaśnił mi, że doktor Leidner prowadzi prace na terenie ruin asyryjskiego miasta wielkości, no, powiedzmy, Niniwy. Dom, w którym mieszkają członkowie ekspedycji, położony jest nawet niedaleko Hassanieh, ale stoi w odosobnieniu. Od pewnego czasu doktor Leidner niepokoi się zdrowiem żony.

— Niezbyt dokładnie to wyjaśnił, ale z jego słów wynika, że ma ona częste napady lęku.

— Czy ona spędza całe dni jedynie z tubylcami? — spytałam.

— Na pewno nie. Jest tam ich chyba osiem osób w tej ekspedycji. Wątpię, żeby kiedykolwiek była zupełnie sama. Bez wątpienia jednak jej stan budzi niepokój. Leidner pracuje jak szaleniec, ale również jak szaleniec kocha żonę. Zamartwia się jej stanem. Pomyślał sobie, że byłby znacznie spokojniejszy, gdyby ona znalazła się pod stałą opieką fachowej osoby.

— On tak pomyślał, a co na to jego żona? Doktor Reilly odparł z wielką powagą:

— Pani Leidner jest wyjątkowo uroczą kobietą. Na każdy temat ma codziennie inne zdanie. Jednakże w zasadzie pomysł męża jej odpowiada. I doktor dodał:

— To bardzo dziwna osoba. Niesłychanie uczuciowa, a ponadto, jak mi się wydaje, straszna kłamczucha. Leidner chyba uwierzył, że z jakiegoś powodu ona obawia się o swoje życie…

— Ale co ona panu powiedziała, doktorze?

— Ooo! Nie zasięgała mojej porady. Poza tym z wielu powodów mnie nie lubi. To Leidner do mnie przyszedł. No i co siostra na to? Dzięki temu mogłaby siostra obejrzeć kraj przed powrotem do Anglii. Bo oni tu mają jeszcze zostać przez dwa miesiące. A wykopaliska to bardzo interesująca sprawa.

Po chwilowym zastanowieniu odpowiedziałam z wahaniem:

— No cóż, mogłabym chyba spróbować.

— Wspaniale! — oświadczył doktor Reilly wstając. — Leidner jest obecnie w Bagdadzie. Powiem mu, żeby wpadł do hotelu i porozmawiał z siostrą o warunkach.

Doktor Leidner przyszedł tego samego popołudnia. Był to mężczyzna w średnim wieku, o niezbyt pewnym siebie i dość nerwowym sposobie bycia. Na jego twarzy malowała się dobroć, a oprócz tego jakaś bezradność.

Wydał się bardzo oddany żonie, lecz strasznie mętnie mówił o tym, co jej dolega.

— Bo widzi siostra — wyjaśniał szarpiąc w zakłopotaniu brodę (później dopiero zorientowałam się, że zawsze tak robi, kiedy czuje się zagubiony) — moja żona jest w stanie ciągłego napięcia nerwowego. Ja… Mnie to bardzo martwi.

— A jak się czuje fizycznie? — spytałam.

— Ooo! Fizycznie? Cóż, chyba dobrze. Nie, nie sądzę, żeby miała jakieś fizyczne dolegliwości. Ona tylko, jak to powiedzieć, wyobraża sobie rzeczy, których nie ma…

— Jakie rzeczy? — spytałam.

Nie odpowiedział mi wprost, tylko z wielkim niepokojem wymamrotał:

— Przed czym, doktorze Leidner?

— Ooo, wie siostra, takie nerwowe lęki — odparł mało precyzyjnie.

Założę się, pomyślałam, że to narkotyki. A ten biedak nawet nie ma pojęcia co się dzieje! Bardzo wielu mężczyzn jest ślepych na takie sprawy. Tylko się dziwią, dlaczego ich żony robią się nerwowe ł popadają w nagłe zmiany nastrojów.

Spytałam wprost, czy pani Leidner aprobuje pomysł mojego zatrudnienia.

Twarz mu się rozjaśniła.

— Tak, tak. Nawet byłem zdziwiony. Bardzo mile zdziwiony. Powiedziała, że to doskonały pomysł. Powiedziała, że będzie się czuła znacznie bezpieczniejsza.

Uderzyło mnie to słowo. Bezpieczniejsza? W tym kontekście bardzo dziwne słowo. Zaczęłam się zastanawiać, czy pani Leidner nie jest przypadkiem umysłowo chora.

Doktor Leidner, nagle dziwnie rozgorączkowany, ciągnął dalej:

— Jestem pewien, że siostra doskonale się zrozumie z moją żoną. Ona jest urocza. — Uśmiechnął się rozbrajająco. — I wierzy, że siostra będzie dla niej wielkim wsparciem. Ja to samo poczułem od razu, jak tylko siostrę zobaczyłem. Siostra wygląda, jeśli wolno mi tak rzec, na niezwykle zdrową i bardzo, bardzo rozsądną. Takiej osoby potrzeba Luizie…

— No cóż, możemy spróbować, doktorze Leidner — odparłam wesoło. — Mam nadzieję, że będzie to z korzyścią dla pańskiej żony. A może ją denerwują kolorowi tubylcy…?

— Ach, nie! — Pokręcił przecząco głową, wydał się wprost rozbawiony moim przypuszczeniem. — Moja żona bardzo lubi Arabów, ich bezpośredniość i poczucie humoru. Jest tu dopiero rugi raz, pobraliśmy się niespełna dwa lata temu, ale już nieźle mówi po arabsku.

— Czy nie mógłby mi pan precyzyjniej określić, doktorze, czego właściwie boi się pańska małżonka?

Chwilę się wahał, a potem odparł:

— Mam nadzieję, a właściwie jestem pewien, że ona sama siostrze to powie.

I nic już więcej nie mogłam od niego wyciągnąć.

Plotki

 

Ustaliliśmy, że do Tell Jarimdża pojadę w następnym tygodniu.

Pani Kelsey urządzała się w nowym domu w Alwiyah. Byłam zadowolona, że mogę jej jeszcze przed wyjazdem pomóc.

W czasie tych dni u pani Kelsey dowiedziałam się paru rzeczy o ekspedycji doktora Leidnera. Znajomy domu, młody major lotnictwa, wydął ze zdumieniem wargi i wykrzyknął:

— Piękna Luiza! Więc to jest jej ostatni wyczyn! A raczej pomysł. — Obrócił się do mnie: — Tak ją nazywamy, siostro. „Piękna Luiza”. Zawsze ją tak nazywano.

— Rzeczywiście jest taka ładna? — spytałam.

— Ona tak uważa. To jej własna opinia.

— Nie bądź złośliwy, John! — powiedziała pani Kelsey. — Wiesz przecież dobrze, że nie tylko ona tak uważa. Bardzo wielu mężczyzn zachwyca się jej urodą.

— Może masz i rację. Chociaż dla mnie odrobinę przechodzona. Ale przyznam, że owszem, ma pewien urok.

— Ty też byłeś pod jej wrażeniem. I to jak! — odparła pani Kelsey śmiejąc się głośno.

Major zaczerwienił się i z pokorniejszą już miną stwierdził:

— Rzeczywiście, ona ma w sobie „coś”. Leidner po prostu ją uwielbia. A pozostali członkowie ekspedycji też mają obowiązek składać jej hołdy. To wymaganie szefa. No nie, może raczej szefowej.

— Ile osób liczy ekspedycja? — spytałam.

— Sporo i to różnych narodowości, droga siostro — odparł ochoczo major. — Jest wśród nich angielski architekt, francuski padre z Kartaginy… zajmuje się napisami. No, na tych glinianych tabliczkach, wie siostra! I jest tam panna Johnson, też Angielka, taka osoba do wszystkiego, do mycia butelek i tym podobne. I jeszcze niski tłuścioch, który zajmuje się fotografią. Amerykanin. I pewne małżeństwo. Nazywają się Mercado. Bóg jeden wie, jakiej są narodowości. W każdym razie jacyś Latynosi. Pani Mercado jest jeszcze zupełnie młoda. Cwana sztuka. A jak nienawidzi kochanej Luizy! Jest jeszcze para żółtodziobów i to chyba wszystko. Osobliwa zbieranina, ale w sumie znośna gromadka, prawda, Pennyman?

Z powyższym pytaniem major zwrócił się do starszego mężczyzny, który, głęboko zamyślony, bawił się binoklami. Usłyszawszy pytanie podniósł głowę.

— Tak, tak, rzeczywiście mili ludzie. To znaczy niektórzy z nich. Ten Mercado na przykład, to dziwna postać…

— Ma taką przedziwną brodę — zgodziła się pani Kelsey. — Jakby mu zwiędła.

Major Pennyman nie zwrócił uwagi na jej słowa.

— Tych dwóch młodych, całkiem miła para. Amerykanin prawie nigdy się nie odzywa, za to Anglik mówi za dużo. Śmieszne, prawda? Powinno być na odwrót. Leidner to uroczy człowiek. Skromny, bez pretensji. Tak, tak, biorąc każdego z osobna to naprawdę sympatyczni ludzie. Ale kiedy ostatni raz ich odwiedziłem, miałem takie dziwne wrażenie, może to przywidzenie, że dzieje się tam coś niedobrego. Nie potrafiłbym sprecyzować, o co mi właściwie chodzi. Wszyscy zachowywali się tak jakoś dziwnie. Panowało napięcie, jakby powietrze było naelektryzowane. Ooo, już wiem, jak to powiedzieć. Zachowywali się po prostu nazbyt grzecznie.

— Jeśli ludzie zbyt długo przebywają razem, zamknięci w ograniczonej przestrzeni, to zaczynają sobie grać na nerwach — powiedziałam i zaczerwieniłam się przy tym lekko, ponieważ nie zwykłam wyrażać głośno swoich opinii. — Znam to dobrze z pracy w szpitalach.

— To prawda — zgodził się major Kelsey. — Ale przecież jest dopiero początek sezonu wykopaliskowego, niedawno przyjechali. Za wcześnie na podobne objawy.

— Taka ekspedycja to prawdopodobnie życie w miniaturze — stwierdził major Pennyman. — Kliki, koterie, rywalizacja i zazdrość.

— Zdaje mi się, że w tym roku doszło kilku nowych ludzi — wtrącił major Kelsey.

— No, zobaczmy — major lotnictwa zaczął liczyć na palcach. — Młody Coleman jest tu po raz pierwszy. Tak samo Reiter. Emmott był w zeszłym roku, Mercado z żoną też. Nowicjuszem jest również ojciec Lavigny. Przyjechał na miejsce doktora Byrda, który zachorował i zrezygnował. Carey to stara ekipa. Przyjeżdża tu od pięciu lat. A panna Johnson była chyba tyle razy co Carey.

— Zawsze wydawało mi się, że w Tell Jarimdża wszyscy żyją ze sobą bardzo zgodnie — odezwał się major Kelsey. — Sprawiali wrażenie wielkiej szczęśliwej rodziny. Co nawet mnie dziwiło. Biorąc pod uwagę ludzką naturę… Siostra Leatheran na pewno się ze mną zgodzi.

— No cóż — odparłam. — Trudno mi się z panem nie zgodzić. Intrygi i awantury, jakie widywałam w szpitalu… I to często bez powodu. Czasami poszło o głupi czajnik do herbaty.

— Tak, tak, ludzie stają się strasznie małostkowi w zamkniętych środowiskach — stwierdził major Pennyman. — Jednakże sądzę, że w tym wypadku chodzi o coś zupełnie innego. Leidner jest takim łagodnym, skromnym człowiekiem, ma wiele taktu. Zawsze mu się udawało utrzymać dobry nastrój i znakomite stosunki między wszystkimi członkami ekspedycji. A jednak ostatnim razem zauważyłem objawy jakiegoś napięcia.

Pani Kelsey roześmiała się.

— I nie domyśla się pan, dlaczego, majorze? Przecież to jasne.

— Co pani ma na myśli?

— Panią Leidner, oczywiście.

— Dajże spokój, Mary! — wykrzyknął jej mąż. — To urocza kobieta. Zupełnie nie z gatunku kłótliwych.

— Ja nie powiedziałam, że ona jest kłótliwa. Ona jest źródłem kłótni.

— W jaki sposób? Dlaczeg...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jakub791.xlx.pl