Chamisso Adalbert - Dziwna historya Piotra Schlemihla, OSTATNIO DODANE

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

       

Adalbert Chamisso

 

DZIWNA HISTORYA

PIOTRA SCHLEMIHLA

 

 

Tłómaczył

A. Gruszecki

 

 

       

                  

 

 

ADALBERT CHAMISSO

do

Juliusza Edwarda Hitzig'a.

Nie zapominasz nikogo, więc przypomnisz sobie pewnego Piotra Schlemihl'a, którego dawnemi laty u mnie kilka razy widziałeś; był to wysoki chłopak,

o którym mówiono że jest niezręcznym, gdyż był nieśmiałym, a jego ociężałość nazwano lenistwem. Ja lubiłem go jednak — nie zapomniałeś zapewne, Edwardzie, tej chwili z lat młodocianych, gdy on nam przeszkodził w sonecie; wziąłem go z sobą na herbatę, a on już zasnął podczas pisania, nie czekając deklamacyi. Przypominam sobie twój dowcip o Piotrze. Ty miałeś go Bóg wie jak dawno widzieć, w jego starej czarnej kurtce, którą i wówczas nosił

i powiedziałeś: "ten chłopak mógłby się uważać za szczęśliwego, gdyby jego dusza w połowie była tak nieśmiertelną jak jego kurtka". Tak mało ceniliście go. Ja go lubiłem. Niniejszy tomik pochodzi od tegoż Schlemihra, którego dawno już straciłem z oczu. tylko tobie, Edwardzie, memu najbliższemu, najser-

             

               

 

 

       

                  

 

 

deczniejszemu przyjacielowi, memu lepszemu oddaję ten zeszyt, tobie i naturalnie naszemu Fouqué, którego na równi z tobą. kocham — lecz udzielając mu tej wiadomości przemawiam do przyjaciela, nie do poety. Zrozumiecie łatwo, jak niemiłem by mi było, spowiedź prawego człowieka, zawierzoną mi z całem zaufaniem w moją przyjaźń i rzetelność, ujrzeć na pręgierzu poezyi, lub jak postąpionoby świę-tokradzko uważając ją jako lichy dowcip. Sam wprawdzie muszę przyznać, że szkoda tej historyi, która pod piórem zwykłego człowieka wydaje się tylko nierozsądną, gdy obca zdolna ręka oddałaby cały jej komizm. Czemże by się stała pod piórem Jean Paul'a! Zresztą zważ i na to, kochany przyjacielu, że jest tu wymienionych wiele żyjących jeszcze osób.

Jeszcze słówko, co do sposobu otrzymania tych kartek. Wczoraj rano, gdym się przebudził, oddano mi je—dziwny człowiek z długą siwą brodą, w zupełnie zniszczonej czarnej kurtce, z przewieszoną kapsułką botaniczną, noszący na butach pantofle przy wilgotnem choć bez dżdżu powietrzu, dowiadywrał się o mnie i to dla mnie zostawił; mówił, że idzie z Berlina.

Kunersdorf,    września     .

Adalbert Chamisso

             

               

 

 

       -         :  :          -

                  

 

 

I.

Po szczęśliwej, chociaż dla mnie bardzo uciążliwej morskiej podróży, zawinęliśmy wreszcie do przystani. Skoro przybiłem łodzią do lądu, zabrałem sam mały mój pakunek, przecisnąłem się przez gromadę ludzi i wszedłem do najbliższego, najmniejszego domu, na którym wywieszony był szyld. Zażądałem pokoju; stróż zmierzył mnie wzrokiem i zaprowadził na poddasze. Kazałem przynieść świeżej wody i podać dokładny adres pana Tomasza John'a:—"Przed bramą północną, pierwszy dom po prawej ręce, wielki, nowy, z licznemi słupami z białego i czerwonego marmuru". Dobrze. Była jeszcze wczesna godzina, rozwiązałem więc tłomoczek, wyjąłem mój nowy, ładny surdut, ubrałem się w najlepsze suknie, zabrałem list polecający i ruszyłem w drogę do człowieka, który w mych skromnych nadziejach miał mi być pomocnym.

Przeszedłszy długą ulicę północną, doszedłem do bramy i obaczyłem lśniące słupy przez zieleń drzew;— więc tu pomyślałem sobie. Chustką od nosa otrzepałem kurz z mych bucików, poprawiłem krawatkę

             

               

 

 

       

                  

 

 

i odważyłem się zadzwonić. Drzwi się otwarły. Na podwórzu musiałem przebyć przesłuchanie i indagacyę, portyer jednak kazał mnie zaanonsować, i miałem ten zaszczyt być zaproszonym do parku, gdzie pan John zabawiał się w małem towarzystwie. Poznałem natychmiast tego człowieka po blasku własnego zadowolenia. Przyjął mnie bardzo dobrze—jak bogaty biedaka, zwrócił się nawet do mnie, nie odwracając się jednak od reszty towarzystwa i podany mu list wziął do ręki. — "Proszę, proszę, od mego brata; już od dawna nic o nim nie słyszałem. Zapewne jest zdrów?—Tam", mówił dalej zwracając się do towarzystwa, nie czekając odpowiedzi i wskazał listem na pagórek, "tam każę wznieść nowy budynek.

Rozłamał pieczątkę, nie przerywając rozmowy, która weszła na tory bogactwa. "Kto nie jest panem przynajmniej jednego miliona", przemówił, "ten jest, proszą mi darować to słowo, głupcem! "Ach to prawda!" zawołałem z zapałem. Słowa te musiały mu się podobać, gdyż się zaśmiał i rzekł: "Zostań Pan tutaj, być może iż później znajdę trochę czasu, by pomówić z panem w tej sprawie", tu wskazał na list, który później schował i zwrócił się do towarzystwa. Podał ramię młodej damie, inni panowie zwrócili się do pięknych pań, ugrupowali i wszyscy skierowali się do gaju pełnego kwitnących róż.

Szedłem za towarzystwem, nikomu nie będąc ciężarem, gdyż żadna żywa dusza nie troszczyła się moją osobą. Towarzystwo było bardzo wesołe, śmiano się i żartowano, często mówiono poważnie o rze-

             

               

 

 

       

                  

 

 

czach lekkich, a o poważnych lekkomyślnie, a szczególniej zaostrzał się dowcip, gdy przyszła mowa o nieobecnych przyjaciołach i ich stosunkach. Jako obcy, nie wiele z tego rozumiałem, byłem smutny i zamydlony, by rozwiązywać takie zagadki.

Weszliśmy wreszcie do gaju. Piękna Fanny, jak się zdaje, królowa dnia tego, uparła się sama zerwać kwitnącą gałązkę, skaleczyła się kolcem i krew jak purpura ciemnej róży zabarwiła jej delikatną rączkę. To zdarzenie poruszyło całe towarzystwo. Szukano angielskiego plastra. Cichy, cienki, chudy, zestarzały człowiek, który szedł obok mnie, a którego dotychczas nie zauważyłem, sięgnął natychmiast ręką do bocznej kieszeni swego starofrankońskiego, szarego surduta, wyjął mały pugilaresik, otworzył go i podał plasterek damie z pokornym ukłonem. Przyjęła nie zwracając uwagi na dającego, bez podziękowania, rankę zawiązano i zaczęto wchodzić na pagórek, ze szczytu którego odsłaniał się rozkoszny widok na zielony labirynt parku aż do niezmierzonego oceanu. Widok był rzeczywiście czarujący i wspaniały. Na horyzoncie między ciemną głębią morza a błękitem nieba okazał się jasny punkt. "Podać mi szkła" zawołał John i zanim służba się ruszyła, ten sam człowiek siwy, włożył rękę do kieszeni surduta, wyjął teleskop i z ukłonem podał go panu Johnowi. Ten przykładając go zaraz do oczu zawiadomił towarzystwo, że jest to okręt, który wczoraj wypłynął, lecz wiatr przeciwny nie pozwolił mu się oddalić. Teleskop poszedł z ręki do ręki, nie doszedł jednak właściciela; ja ze zdziwieniem patrzyłem na

             

               

 

 

       

                  

 

 

tego człowieka i nie mogłem zrozumieć jakim sposobem tak wielki przedmiot da się ukryć w kieszeni z której go wyjął; zdawało się to jednak nikogo nie dziwić i nie troszczono się o tego człowieka, podobnie jak i o mnie.

Podano orzeźwiające napoje, najkosztowniejsze i najrzadsze owoce południowe w najkosztowniejszych naczyniach, Pan John z godnością grał rolę gospodarza i zwrócił się do mnie mówiąc: "Jedz pan, tego nie miałeś na morzu". Skłoniłem się, lecz on nie patrzał już w tę stronę, rozmawiał z inną osobą.

Gdyby się nie obawiano wilgoci ziemi, towarzystwo rade by było spocząć na pagórku. Któś z licznego grona gości powiedział, że byłoby to pysznem rozłożyć tu na darni tureckie dywany. Jeszcze tych słów nie dokończono, a już sięgnął ręką do kieszeni człowiek w szarym surducie i z skromnością nawet z pokorą wyciągnął bogaty, złotem tkany dywan turecki. Służący wziął ten dywan do ręki i rozesłał na wskazanem miejscu, nie zwracając uwagi na dawcę. Towarzystwo bezwłocznie zajęło to miejsce, a ja spoglądałem zdziwiony na człowieka, kieszeń i dywan długi dwadzieścia, a szeroki na dziesięć kroków, przecierałem oczy nie wiedząc co o tem myśleć, zwłaszcza, że nikt nic w tem szczególnego nie widział.

Szczerze pragnąłem dowiedzieć się coś o tym człowieku, dopytać się, kto on taki, tylko nie wiedziałem do kogo mam się zwrócić, gdyż bardziej obawiałem się panów służących aniżeli obsługiwanych. Odważyłem się wreszcie zapytać jakiegoś młodego

             

               

 

 

       

                  

 

 

człowieka, skromnie ubranego, który często stał osamotniony. Cichym głosem prosiłem go, by mi powiedział, kto jest ów człowiek w szarym surducie. "Czy ten wyglądających jak nitka, co się wywlokła z igły krawcowi?" "Tak jest, ten co tam stoi". "Tego nie znam" odpowiedział i by uniknąć jak się zdaje dalszej ze mną rozmowy, odwrócił się i rozpoczął z innym obojętną gawędę.

Słońce zaczęło przygrzewać i dokuczało paniom, piękna Fanny zwróciła de niedbale do siwego człowieka, do którego, o ile zauważałem, nikt dotychczas nie przemówił, z lekkiem pytaniem: czy nie ma też przy sobie namiotu? Odpowiedział tak głębokim ukłonem, jak gdyby nie zasługiwał na ten zaszczyt i już wyciągał z kieszeni obcęgi, sznury, drzewa, że-laziwa, jednem słowem wszystko, co należy do ustawienia pysznego namiotu. Młodzi panowie pomagali mu—przykryto cały dywan—i nikt w tem nic nadzwyczajnego nie widział.

Już od dłuższego czasu obawiałem się tego człowieka i wielki strach mnie ogarnął, gdy na życzenie jednego z panów, człowiek ten wyjął z kieszeni trzy wierzchowce, mówie ci trzy piękne, wielkie, osiodłane konie—pomyśl sobie, że z tej jednej kieszeni wyjął już pugilares, teleskop, dywan, cały namiot, a teraz trzy konie! Gdybym cię nie upewniał, że widziałem to na własne oczy nigdybyś temu nie wierzył.

Chociaż człowiek ten zdawał się być cichym i pokornym, chociaż inni bardzo mało na niego zwracali uwagi, jednak w moich oczach ta blada twarz

             

               

 

 

       

                   

 

 

przykuwała mnie do siebie i była tak okropną, że dłużej jej widoku znieść nie mogłem.

Postanowiłem roilczkiem i skrycie opuścić towarzystwo, co mi przyszło z łatwością, gdyż byłem nic niezmiczącą osobą. Chciałem powrócić do miasta, by na drugi dzień rano próbować szczęścia z p. Johnem i zapytać się o tego dziwnego człowieka w szarym surducie. Gdyby mi się tylko poszczęściło, pomyślałem!

Minąłem już gaj pełen róż,- zszedłem z pagórka i znalazłem się na łące, a obawiając się, by mnie kto idącego trawnikiem nie spostrzegł, obejrzałem się. Jakże się przeląkłem, gdy tuż za mną zobaczyłem człowieka w szarym surducie. Natychmiast zdjął kapelusz i skłonił mi się tak nizko, jak nikt nigdy przedtem. Nie ulegało już wątpliwości, że chce ze mną pomówić, a ja bez niegrzeczności nie mogłem tego uniknąć. Uchyliłem również kapelusza i stałem jakby przykuty z odkrytą głową w promie-liiach słońca. Pełen obawy wlepiłem w niego oczy i byłem podobny do ptaka zaczarowanego przez węża. On sam zdawał się być zmieszany, oczu wcale nie podnosił, kłaniał się kilkakrotnie, przystąpił bliżej i przemówił cichym, niepewnym głosem, mniej więcej w tonie żebrzącym.

"Daruj Pan mej śmiałości trudzenia go, lecz mam prośbę do pana. Pozwól pan łaskawie"....

"Lecą na Boga" przerwałem mu z obawą, "cóż mogę ja uczynić dla pana, który...."

Zamilkliśmy obadwa i myślę, żeśmy się obaj zarumienili.

             

               

 

 

       

                   

 

 

Po chwili milczenia przemówił: "W tym krótkim czasie, gdy miałem to szczęście być w towarzystwie pana, zauważyłem kilka razy—daruj pan mej śmiałości—lecz rzeczywiście z podziwieniem patrzałem na piękny cień pana, na który wcale uwagi nie zwracałeś. Racz pan darować mej śmiałej propozycyi, lecz nie zechciałbyś pan odstąpić mi pańskiego cienia?"

Zamilkł, a mnie szumiało w głowie. Cóż miałem odpowiedzieć na dziwną propozycyę sprzedania cienia. Musi cierpieć na pomieszanie zmysłów, pomyślałem sobie i zmienionym głosem, który bardziej się nadawał do jego pokornego tonu, rzekłem:

"Ależ mój dobry przyjacielu, czyż ci nie starczy własny twój cien? byłby to handel dziwnego rodzaju". W tejże chwili odpowiedział: "Mam w mej kieszeni niejedną rzecz, któraby miała wartość dla pana, a najwyższa cena za ten nieoceniony cień byłaby jeszcze za maią".

Dreszcz mnie przeszedł, gdy wspomniał o kieszeni i nie rozumiałem w jaki sposób mogłem go nazwać dobrym przyjacielem. Zacząłem mówić z nadzwyczajną grzecznością chcąc naprawić moje poprzednie słowa.

"Daruj pan twemu najniższemu słudze, jednak nie rozumiem dokładnie pańskiej myśli, w jaki sposób mógłbym cień mój.... Przerwał mi moją mowę: "Ja upraszam Waszą Wielmożność o pozwolenie wzięcia tu, zaraz na miejscu cienia pańskiego; w jaki sposób to zrobię, to jest moją rzeczą. W zamian ofiaruję panu wybór z przedmiotów, które mam w mej

             

               

 

 

       

                   

 

 

kieszeni: kwiat paproci, korzeń pokrzyku, niezmienny talar, obrus z stołu Rolanda, według dowolnej ceny; lecz może pan tego nie chcesz, to mam odnowiony kapelusz Fortunata i sakiewkę szczęścia, taką jak on posiadał".—"Sakiewkę szczęścia Fortunata" powtórzyłem, gdyż mimo mej obawy, słowa te czarowały mnie. Czułem zawrót głowy a przed oczyma zdawały się błyszczeć dukaty.—"Zechciej pan obejrzeć i spróbować tę sakiewkę". I ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął dość dużą sakiewkę z skóry korduańskiej, przewieszoną na dwu rzemieniach i wręczył mi ją. Wsunąłem rękę do woreczka i wyciągnąłem dziesięć dukatów, i znów dziesięć i jeszcze raz dziesięć; podałem mu rękę: "Zgoda, za ten woreczek masz pan mój cień". Natychmiast klęknął i z zadziwiającą zręcznością widziałem jak cicho zaczął zwijać mój cień począwszy od głowy do nóg, a potem ukrył go w kieszeni.

Powstał, ukłonił się i wszedł do gaju pełnego róż. Zdawało mi się, że tam zaśmiał się cicho. Ja silnie trzymałem ten woreczek, w około słońce paliło, a sam nie przyszedłem jeszcze do przytomności.

II.

Wreszcie się opamiętałem i spieszyłem opuścić te miejsca, gdzie już niczego nie mogłem się spodziewać. Napełniłem moje kieszenie złotem, woreczek przewiesiłem na szyję i ukryłem go na piersiach. Niepostrzeżony wyszedłem z parku na ulicę i skie

             

               

 

 

       

                   

 

 

rowałem się ku miastu. Gdy zamyślony wchodzę w bramę, słyszę głos po za sobą: "Hej! miody panie! esy słyszysz pan?" — Obejrzałem się, stara kobieta wołała za mną: "Niech no pan uważa, zgubiłeś swój cień", "Dziękuję wam matko!" dałem jej dukata za życzliwą uwagę i poszedłem w cień drzew.

Wkrótce żołnierz stojący na warcie zamruczał: "Gdzie też podział się cień tego pana?" a zaraz potem dwie kobiety krzyknęły: "Jezus Marya, biedny człowiek, nie ma cienia", Zaczęło mnie to gniewać i troskliwie unikałem słońca. Lecz nie wszędzie mi się to udawało, zaraz na szerokiej ulicy, ktorą przejść musiałem na nieszczęście w chwili gdy malcy ze szkoły wychodzili, wyszedłem na miejsce wolne. Mały przeklęty garbus—do tej chwili go widzę—zaraz spostrzegł, że nie mam cienia. Głośnym krzykiem zawiadomił o tem swych kolegów, którzy mnie obstąpili i błotem rzucać poczęli: "Porządni ludzie biorą z sobą cień gdy wychodka na miasto". Aby się od nich uwolnić, rzucałem garściami złoto i wskoczyłem do dorożki, ktorą litościwi ludzie zawołali.

Gdy spostrzegłem się sam w zamkniętym powozie, zacząłem rzewnie płakać. Już wówczas ogarniało mnie przeczucie: że, o ile złoto przeważa cnotę i zasługę na świecie, o tyle cień więcej wart od złota, i podobnie jak przedtem ofiarowałem sumienie dla bogactwa, teraz oddałem i mój cień—coż pocznę na świecie?

Byłem jeszcze bardzo smutny, gdy powóz zatrzymał się przed mym dawnym domem zajezdnym, przejąłem się myśli iść znowu na poddasze. Kazałem

             

               

 

 

       

                   

 

 

znieść moje rzeczy, z pogardą popatrzyłem na moje ubogie zawiniątko, rzuciłem kilka dukatów służącemu i kazałem się zawieść do najpierwszego hotelu. Dom był zwrócony ku północy, nie obawiałem się więc słońca. Zapłaciwszy dorożkarza, kazałem otworzyć najlepsze pokoje od frontu; zamknąłem się.

Cóż myślisz, co czyniłem? O mój drogi Chamisso, rumienię się nawet przed tobą z tem wyznaniem, wyciągnąłem nieszczęsny woreczek i z pewrnym rodzajem szaleństwa, które mi piersi paliło i całego coraz bardziej ogarniało, wydobywałem złoto i złoto i złoto i nieustannie złoto, rzucałem go na posadzkę i stąpałem po niem, dozwalałem mu brzęczeć i karmiąc moje biedne serce blaskiem złota, rzucałem metal do metalu, póki zmęczony nie padłem na to bogate łoże. Tak przeszedł dzień, wieczór, drzwi nie otwierałem, a noc zastała mnie leżącego na złocie i sen mnie zmógł.

I śniłem o tobie, zdawała mi się, że stoję za szklan-nemi drzwiami twego małego pokoiku i widzę cię siedzącego przed biurkiem pomiędzy szkieletem i wiązką zasuszonych roślin, przed tobą leżały otwarte dzieła Hallera, Humboldta, Lineusza, na twej sof-ce był tomik poezyj Goethego i pierścień, długo patrzałem na ciebie i twoje rzeczy, lecz ty się nie poruszałeś, nie oddychałeś, byłeś umarłym.

Zbudziłem się. Było jeszcze bardzo rano. Mój ze-garek stanął i nie wiedziałem która godzina. Byłem zmęczony., głodny i spragniony, gdyż nic nie jadłem od rana dnia poprzedniego. Trąciłem z niechęcią i obrzydzeniem to złoto, którem się poprzednio tak

             

               

 

 

       

                   

 

 

cieszyłem; teraz nie wiedziałem co poeząó z tak.wielką, ilością. Tak leżeć nie mogło—próbowałem wsypać je napowrót do sakiewki, nie udawało się. Żadne okno nie wychodziło na morze. Musiałem więc z wielkim trudem zbierać i składać do szafy, która stała w przybocznym gabinecie. Kilka tylko garści zostawiłem. Ukończywszy tę pracę usiadłem zmęczony na fotelu i czekałem obudzenia się służby. Kazałem przynieść śniadanie i zawołać gospodarza.

Umawiałem się z nim co do przyszłego urządzenia mego domu. Polecał mi jako pokojowca Bendela, którego roztropna i wierna fizyognomia na pierwszy rzut oka mi się podobała. Przywiązanie jego pocieszało mnie w późniejszem życiu i ułatwiało znosić moje smutne przeznaczenie. Cały dzieó przepędziłem w pokoju umawiając służbę, szewców, krawców i kupców, robiłem wielkie zakupy szczególniej klejnotów i drogich kamieni, by się pozbyć pieniędzy, lecz ilość złota zdawała się wcale nie zmniejszać.

Byłem pełen obawy i wątpliwości, nie zrobiłem i kroku, a wieczorem kazałem w mym salonie zapalić czterdzieści świec woskowych. Z drżeniem przypominałem sobie scenę z chłopcami. Postanowiłem jednak jeszcze raz wybadać opinię publiczną. Noce w owym czasie były jasne. Późno wieczorem okryłem się szerokim płaszczem, nasunąłem kapelusz na oczy i jak zbrodniarz wysunąłem się na ulicę. W dalszej części miasta z cieniu domów wyszedłem na środek ulicy oświecony księżycem, słuchając sądu z ust przechodzących.

             

               

 

 

       

                   

 

 

Zaoszczędź mi przyjacielu bolesnego wznowienia doznanych wrażeń. Kobiety okazywały mi po największej części wielką litość, lecz ich słowa rozdzierały mi serce podobnie jak wzgarda młodych a duma mężczyzn, zwłaszcza takich tęgich, którzy szeroki cień rzucali. Piękne, wdzięczne dziewczę, idące jak się zdaje z rodzicami popatrzyła na mnie swemi pięknemi oczyma; musiała się przelęknąć braku cienia, gdyż zakryła swą piękną twarzyczkę, oczy w dół spuściła i bez słowa przeszła obok.

Nie mogłem dłużej wytrzymać. Zalałem się gorz-kiemi łzami i z złamanem sercem cofnąłem się w cień. Musiałem opierać się o ściany domów by nie upaść i w ten sposób późno przyszedłem do domu.

Przepędziłem noe bezsennie. Na drugi dzień było jedynem mojem staraniem wyszukać człowieka w szarym surducie. Może uda mi się go wynaleźć i jakżeby to szczęśliwie się stało, gdyby on podobnie jak ja żałował tej przemiany. Kazałem Bendlowi, w którego spryt i zdolność wierzyłem, przyjść do pokoju— dokładnie określiłem mu tego człowieka w szarym surducie, który miał w swym ręku skarb, bez którego życie byłoby mi niemiłem i jedną, długą torturą. Powiedziałem Bendlowi otwarcie czas i miejsce gdzie go widziałem i dodałem dla dokładniejszego opisu następujące wskazówki: niechaj się dopyta o teleskop, o dywan złotem tkany, o namiot, a wreszcie o trzy wierzchowce, które to rzeczy w ścisłym związku, chociaż nie określiłem jakim, stoją z tajemniczym człowiekiem, wszystkim zdawał się on być nic nie znaczącym a jednak spotkanie

             

               

 

 

       

                   

 

 

moje z nim wydarło mi spokój i szczęście mego życia.

Gdym mu to opowiedział, wyjąłem z szafy złoto i klejnoty. "Bendelu", przemówiłem do niego, "to co tu widzisz ułatwia bardzo często drogę i niemożliwe robi możliwem; nią skąp złota, idź i uraduj twego pana nowinami, na których spoczywa szczęście jego".

Poszedł. Późno i smutny powrócił do domu. Nikt z służby pana Johna, nikt z gości, gdyż był u wszystkich, nie mógł sobie przypomnieć człowieka w szarym surducie. Teleskop był u p. John, lecz nikt nie wiedział jakim sposobem, dywan, namiot były jeszcze na tem samem miejscu rozpostarte, służba chwaliła bogactwo swego pana, lecz żaden nie wiedział zkąd się wzięły te nowe przedmioty. Sam p. John cieszył się nabytkiem nie troszcząc się wcale o źródło; konie były na stajni u młodych panów, którzy na nich jeździli, a ci zachwycali się hojnością p. John, który im je darował. Otoż i wszystko czego się mogłem po starannych i drobiazgowych poszukiwaniach Ben-dela` dowiedzieć. Zasmucony i rozczarowany skinąłem, by mnie samego zostawił.

"Zawiadomiłem pana", rozpoczął znów Bendel, I "o moich staraniach, któro pana tak interesują. Pozostaje mi wypełnić jeszcze jedno polecenie, dane mi przez nieznajomą osobę dziś rano, gdym szedł na zwiady. Oto są właśnie słowa tego człowieka: "Powiedz pan panu Piotrowi Schlemihl, że nie ujrzy tu mnie więcej, jadę za morze. Lecz za rok jeden i dzień będę miał ten zaszczyt wyszukać go i osobiście zaproponować mu inną może przyjemniejszą zamianę.

             

               

 

 

       

                   

 

 

Polecam się jego łaskawej pamięci i zechciej go pati zapewnie o mej wdzięczności". Zapytałem się o jego nazwisko, lecz on odpowiedział że pan go zna".

"Jak wyglądał ten człowiek?" zawołałem pełen przeczueia. Bendel opisał mi dokładnie człowieka w szarym surducie, słowo w słowo jak go poprzednio w swych poszukiwaniach opisywał.

"Nieszczęsny!" krzyknąłem załamując ręce, "wszak to on sam był". I jemu jak gdyby łuski z oczu opadły: "Prawda, to on był", mówił przestraszony, "a ja zaślepiony głupiec nie poznałem go i zdradziłem zaufanie mego pana".

Począł sobie gorzkie wyrzuty robić, płacząc rze-wnemi łzami, a jegó rozpacz wzbudziła we mnie politowanie. Musiałem go pocieszać i upewnić, że nie wątpię o jego wierności. Natychmiast posłałem go do przystani, by wyśledził zagadkowego Człowieka. Lecz w tym dniu odpłynęło wiele okrętów, zatrzymanych przeciwnemi wiatrami w różne strony świata, a siwy człowiek przepadł jak cień bez śladu.

Cóż pomogą skrzydła przykutemu żelaznemi łańcuchami? Taki pogrąży się w straszniejszą jeszcze rozpacz. Leżałem jak skąpiec Moliera zdala od ludzi przy mem złocie, przeklinałem tego, który mnie odosobnił od życia. Ściśle kryjąc moją tajemnicę, obawiałem się najostatniejszego z moich parobków, ? zdroszcząc mu równocześnie., gdyż on miał cień

             

               

 

 

       

                   

 

 

i mógł wyjść na ulicę słońcem oświeconą. Przepędzałem dnie i noce w moim pokoju, a smutek i na chwilę moie nie odstępował.

Jeszcze jeden martwił się wraz ze mna, był to wierny Bendel, który nie przestawał się dręczyć wyrzutami, że zawiódł zaufanie swego dobrego pana i nie poznał tego, który mógł rozstrzygnąć o moim losie. Ja wcale go nie obwiniałem; w zdarzeniu tem widziałem tylko zagadkową i tajemniczą naturę nieznajomego.

Nie chcąc niczego zaniedbać, posłałem raz Bendla z kosztownym brylantowym pierścieniem do najsławniejszego malarza w mieście, którego zaprosiłem w odwiedziny. Przyszedł, oddaliłem służbę, zamknąłem drzwi i rozpocząłem mówić z malarzem wychwalając jego dzieła, wreszcie drżąco przystąpiłem do najważniejszej kwestyi, zastrzegłszy tajemnicę.

"Panie profesorze", mówiłem, "czy nie mógłbyś pan-wymalować cień człowiekowi, który w najnieszczęśliwszy sposób swój własny stracił na świecie?"— "Czy pan mówi o sztucznym cieniu?"—"O n...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jakub791.xlx.pl