Chorwackie wspomnienia, Chorwacja
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Chorwackie wspomnienia:
Relacja z czerwca 2003 r.
Po raz trzeci po dwóch latach ponownie wybrałam się do Vela Luki. Tym razem poznałam lepiej i z nieco innej perspektywy, samo miasto i wyspę Korčulę. Ani chwili nie żałowałam kolejnego pobytu w tym miejscu. Pogoda, krystalicznie czyste morze, urocze wyspy, wspaniałe krajobrazy, średniowieczne zabytki, a zwłaszcza sympatyczni Chorwaci - wszystko to sprawiło, że wakacje znów były bajkowe.
Tym razem naszym veloluckim schronieniem miał być hotel Jadran, położony blisko centrum w okolicy portu promowego. Znów trzeba było jedynie przetrwać blisko 30-godzinną podróż autokarem. Chorwacja przywitała nas rankiem lekką mgiełką, która wkrótce się rozproszyła a później chmurami, które zaraz po minięciu gór także się rozpierzchły. Za nami wkrótce znalazło się jezioro położone u stóp gór Kozjak a potem minęliśmy Solin z ruinami starożytnej Salony, stolicy rzymskiej prowincji Dalmacja. Pozostałości Salony należą do jednych z najcenniejszych zabytków rzymskich w basenie Morza Śródziemnego.
Do Splitu wjechaliśmy już przy upalnej, słonecznej pogodzie. Mieliśmy dwie godziny na zwiedzanie miasta, gdyż katamaran został zajęty przez grupę niemieckich turystów a nam został jedynie prom. Pokręciłyśmy się po splickiej starówce czyli po pałacu Dioklecjana oraz po nabrzeżu, odwiedziłyśmy też bazar a także wstąpiłyśmy do kantoru (Mjenjačnica "Sitno" przy Domagojeva obala), gdzie wymieniłyśmy Euro na chorwackie kuny (kurs 7,46 czyli za 40,00 Euro dostaliśmy 298,40 kn). Potem wszyscy zaokrętowaliśmy się na prom o 14.00. Czekała nas jeszcze 3-godzinna podróż do Vela Luki. Z przyjemnością wychodziłyśmy na górny pokład by choć na chwilę wystawić blade twarze na słońce, a potem chowałyśmy się w cień, by przyjrzeć się mijanym wyspom. Spore wrażenie zrobił na nas przystanek na drodze do naszego celu - Hvar z piękną promenadą portową, wąskimi uliczkami, wieżą katedry Sv. Stjepana oraz z widoczną na wzgórzu twierdzą. Warto by było kiedyś zwiedzić to miejsce, teraz mogłyśmy jedynie popatrzeć na to miasto i samą wyspę z pokładu promu.
Wreszcie około 18.00 dotarliśmy do Vela Luki, miasteczka, które dobrze juz znałam bo byłam tu dwa lata wcześniej. Na przystani pożegnałyśmy się z grupą turystów, z którymi jechałyśmy z Polski. Oni mieli, jak się później okazało, zamieszkać w hotelu Adria (choć wykupili miejsca w Posejdonie, w którym jednak zabrakło pokoi), a my skierowałyśmy się do naszego Jadrana. Hotel ku naszemu miłemu zaskoczeniu okazał się całkiem przyjemny choć u nas zaliczany jest do klasy turystycznej. Poprosiłyśmy o pokój z widokiem na morze a dostałyśmy nawet balkonik wyposażony w białe plastikowe krzesełka, na których często potem siadałyśmy. Po rozpakowaniu plecaków udałyśmy się do miasta, by kupić coś do picia - w czasie tego pobytu oczywiście najwięcej kun wydaliśmy na napoje - wodę niegazowaną, soki i piwo.
Nazajutrz rano spóźniłyśmy się niestety na stateczek płynący na wyspę Proizd więc postanowiłyśmy udać się na plażę pod hotelem Posejdon, która znajduje się naprzeciw naszego hotelu, po drugiej stronie zatoki portowej. Żeby się tam dostać można podpłynąć taksówką wodną (kursuje co pół godziny między Obalą a Posejdonem) albo okrążyć całą miejską zatokę. My postanowiłyśmy zrobić sobie spacer velolucką promenadą. Plaża hotelu Posejdon to po prostu betonowe nabrzeże oraz dwa metry grubego żwiru sięgającego do morza. Dużą atrakcją są piękne palmy posadzone tuż przed budynkiem, które pięknie osłaniają przed słońcem. Sama woda była dość chłodna więc jedynie popływałam na materacu ale i to wystarczyło by skóra zmieniła odcień ostrzegając przed oparzeniem.
Ze słońcem w Chorwacji nie ma żartów, trzeba je dawkować ostrożnie i używać balsamów do opalania z dużym faktorem - dla mnie nr 18 okazał się zbyt niski.
Po południu pochodziłyśmy po mieście, zwiedzając wąskie Veloluckie uliczki. Nie mogłyśmy oczywiście ominąć XIX-wiecznego kościoła sv. Josipa, którego wysoka, widoczna z daleka dzwonnica wita każdy wpływający do portu stateczek. Na plac przed kościołem prowadzą szerokie schody okolone dwoma wysokimi cyprysami. Kościół tym razem był zamknięty ale jego wnętrze miałyśmy okazję zobaczyć kilka dni później.
Następnego dnia zaplanowałyśmy wycieczkę do miasta Korčula autobusem "Korčula-bus", który miał o 13.45 odjechać z Vela Luki. Bilet za 26 kn kupiłyśmy u brodatego kierowcy. W autokarze było duszno, na szczęście kiedy dotarłyśmy do samej Korčuli chmury zakryły słońce więc zwiedzanie miasta należało już do prawdziwej przyjemności. A to naprawdę urocze miejsce, pełne średniowiecznych zabytków, obwarowane czterema obronnymi basztami z XV w. oraz murem. Spacer wąskimi uliczkami, połączony z filmowaniem to sama rozkosz.
Zwiedzanie miasta rozpoczęłyśmy od placyku z małą fontanną, a potem oczywiście od baszty Revelin z 1493 r. i czworobocznej bramy miejskiej okolonej rozłożystymi palmami. To tu co roku odbywa się słynna Moreška czyli widowisko organizowane na pamiątkę walk z piratami z końca XVI w. Wkrótce wyszłyśmy na plac z ratuszem z XVI w. i kościołem Sv. Mihovila a potem na plac katedralny, na którym obok samej katedry stoją dawne pałace patrycjuszy z muzeum miejskim i pałacem biskupim. Urokliwe uliczki i kamienne schodki ocienione roślinnością wyprowadzają nad samo morze obok półkolistych średniowiecznych baszt - Zakerjan oraz Kanavelić. To miejsce, gdzie można zrobić naprawdę ładne zdjęcia korčulańskiej starówki. W pobliżu na wysuniętym cypelku znajduje się mała latarenka morska a nadmorska Obala dra Tudmana wyprowadza w okolice zacienionych schodów obok kolejnej baszty Morska vrata i dalej do okrągłej Velikej kneżevej kuli - największej spośród baszt staromiejskiej części Korčuli i na Trg pomirenja. Potem uliczką biegnącą terenem dawnej fosy miejskiej udałyśmy się w kierunku bazarku i tzw. Rampadą do Kuli Svih Svetich gdzie stoją dwie armaty skierowane ku morzu. Z tego miejsca roztacza się widok na port w Korčuli. W pobliżu znajduje się także kościół Svih Svetich z ładną ażurową dzwonnicą typową dla krajobrazu śródziemnomorskiego. Wieżyczki te przypominają mi nieco kościółki meksykańskie.
Tuż przy nadmorskim murze znajduje się kawiarenka Morski Konjik, tu w cieniu drzew zatrzymałyśmy się na odpoczynek. Tego dnia obchodziłam urodziny więc zamówiłam moje ulubione naleśniki (jadłam je zresztą w tym samym miejscu dwa lata wcześniej), były to palačinki so čekoladom. Później jeszcze wstąpiłyśmy na miejski targ warzywno-owocowy, gdzie skosztowałyśmy słodkich fig. Do Vela Luki wracałyśmy Korčula-Busem, który odchodził o 18.30 z dworca blisko starówki.
Wieczorem po kolacji wybrałyśmy się do hotelu Posejdon posłuchać muzyki i potańczyć. Zespół, który przygrywał pamiętałam z poprzedniego pobytu w Vela Luce. To trio występowało wtedy także w hotelu "Adria". Tak było i tym razem, o czym przekonałyśmy się kilka dni później gdy wybrałyśmy się do Adrii na dancing ale już w towarzystwie poznanych w Vela Luce sympatycznych Chorwatów. Repertuar zespołu stanowiły głównie chorwackie piosenki, co mi odpowiadało, bo miały one swoisty urok. Jedyne co mi przeszkadzało to były długie przerwy między kolejnymi tanecznymi turami.
Kolejny dzień upłynął nam na opalaniu i kąpieli na wyspie Proizd. Bilet kupiłyśmy w agencji turystycznej. Ponieważ sezon dopiero się zaczynał stateczek odchodził z Vela Luki jedynie we wtorki, czwartki, soboty i niedziele. Parę dni później kursował już na tej trasie codziennie. Wyruszyłyśmy o 9.30 a podróż na wyspę trwała około pół godziny. Po drodze zawinęliśmy do przystani przy hotelu 'Adria" aby zabrać kolejnych turystów spragnionych słońca i kąpieli morskich. Mijaliśmy kolejne wyspy: Ošjak oraz malutki Kamienjak. Wysiadłyśmy na przystani na Proizdzie obok budynku restauracji i zaczęłyśmy szukać plaży. Wybrałyśmy Sredni Bili Bok. Mimo to że plaża ta jest bardzo skalista a zejście na nią niewygodne, co z pewnością wielu odstrasza, sama zatoka blisko brzegu jest dość płytka a więc bezpieczna, co dla mnie było ważne. Pamiętałam jak w czasie mojego poprzedniego pobytu w Vela Luce, było tu głośno. Tym razem jednak było prawie pusto, prócz nas opalała się jedynie czwórka Polaków, którzy mieszkali z nami w hotelu, trzy Czeszki oraz dwie inne osoby. Później przypłynęły do zatoki dwie łódki z Chorwatami (którzy proponowali zresztą wino z kubków), przykryte typowymi dla tego rejonu płóciennymi daszkami. Morze wydawało się po pierwszym wejściu do wody chłodne ale po chwili już się tego nie czuło a kąpiel w zatoczce stawała się prawdziwą przyjemnością. Tym bardziej, że na Proizdzie nie ma prawie jeżowców i można pływać i chodzić po kamieniach na bosaka.
Około 13.00 zrobiłyśmy sobie przerwę i na godzinę udałyśmy się do restauracji znajdującej się po drugiej stronie wyspy obok przystani. Tam postanowiłyśmy spróbować chorwackiej potrawy czyli slanych sardeli (3 kn sztuka). Były to podane z cebulą i pomidorami małe rybki mocno słone, które do zimnego piwa bardzo pasowały. Restauracja na wyspie Proizd to niewielki odkryty budynek z zadaszeniem, pod którym są rozstawiane plastikowe stoły z parasolami oraz krzesełka. Wszystko to w cieniu drzew i tuż nad morzem, co sprawia, że chwile spędzone w restauracji to prawdziwy odpoczynek od upału i chwila wytchnienia od palącego słońca. Stateczek zabrał nas z Proizdu o 17.30. W drodze powrotnej rozmawiałyśmy z niemłodym już Chorwatem, który zorientowawszy się skąd jesteśmy, opowiedział, że był kiedyś w Polsce w ramach wymiany polsko-chorwackiej. Dowiedziałyśmy sie jeszcze, że jest mechanikiem i pracuje obecnie w klasztorze żeńskim w Blato. Na zwiedzanie tego właśnie miasta wybrałyśmy się zresztą parę dni później.
Po obiedzie oczywiście poszłyśmy do miasta, a właściwie do kawiarni Casablanca, która wkrótce stała się naszą ulubioną. Podawał tam wieczorami bardzo sympatyczny, zawsze uśmiechnięty kelner o lekko kręconych włosach. Tym razem zamówiłyśmy lampkę Travaricy (0,03 - 6 kn), która okazała się dość mocna. Travarica to rodzaj ziołowej rakiji (taka chorwacka żubrówka), Chorwaci piją ją w małych ilościach i traktują jak lekarstwo.
Po tej krótkiej kawiarnianej kuracji poszłyśmy na spacer na miasto, oglądałyśmy rozstawione przy ulicy stoiska z pamiątkami i artykułami sportowymi, można tu kupić koralowce, różne przedmioty wykonane z muszli np. lampki czy malownicze żyrandole, naszyjniki i bransoletki oraz ręczniki plażowe, materace, czapeczki, buty do pływania chroniące przed jeżowcami, t-shirty itd. Zapytałyśmy przy okazji o taksówkę, bo miałyśmy ochotę wybrać się na dancing do hotelu "Adria" a jakoś nie uśmiechał nam się nocny (ponad 2-kilometry drogi) powrót do miasta na piechotę. Okazało się, że w Vela Luce jest jeden jedyny taksówkarz (Taxi Jure), który dysponuje dwoma samochodami: zwykłą żółtą taksówką i kilkunastoosobowym busem. Spotkałyśmy go zresztą na postoju na głównym miejskim placyku tuż przy przystani i stacji benzynowej. Niemłody już mężczyzna ubrany w nieodłączną żółtą czapeczkę poinformował nas, że kurs z "Adrii" kosztuje 30 kn. W ciągu następnych kilku dni charakterystyczny samochód z kogutem widziałyśmy często w mieście.
23.06. postanowiłyśmy zwiedzić jaskinię , która znajduje się na wzgórzu ponad miastem. W tym celu skierowałyśmy się wzdłuż wybrzeża do miejskiej zatoki. Na rozwidleniu dróg stał drogowskaz informujący, że do jaskini jest ok.1,8 km. Niedaleko znajduje się centrum medyczne Kalos, które oferuje zabiegi błotne. Droga jezdna prowadziła nas w górę, tu spotkałyśmy Chorwata z siateczką pełną niedużych ryb, który szedł w tym samym co my kierunku. Podał nam chorwacką nazwę tego gatunku ryb ale z niczym nam się ona nie kojarzyła. Okazało się jeszcze, że ma do sprzedania dom, który zresztą zaraz minęłyśmy. Nieduży budynek stał przy drodze, zaciekawiło nas jaka może być jego cena ale nie zapytałyśmy o to właściciela. My poszłyśmy dalej, droga stopniowo się podnosiła i wkrótce na wzgórzu naprzeciw nas po przeciwnej stronie zatoki ujrzałyśmy grupę skał, na jednej z nich widoczny był namalowany znak oznaczający jaskinię. Było gorąco, słońce mocno przygrzewało, (prawie cała droga do groty prowadzi otwartym terenem więc konieczne jest nakrycie głowy), towarzyszyły nam w naszej wędrówce dźwięki cykad. Widoki na zatokę i Vela Lukę były wspaniałe a najciekawsze spod samej jaskini. Wreszcie dotarłyśmy do Vela Špilji. Niestety okazało się, że niedawno odgrodzono ją pomalowaną na zielono, metalową kratą, w ten sposób uniemożliwiając do niej dostęp. Dwa lata temu miałam możliwość zwiedzić jaskinię od wewnątrz. Vela Špilja to jedno obszerne pomieszczenie z zagłębieniem po prawej stronie i dwoma otworami na górze, przez które wpada do środka światło dzienne. To w tej grocie znaleziono ślady obecności dawnych mieszkańców od czasów neolitycznych, przez epokę brązu i okres hellenistyczny aż do ery żelaza. Zbadano kilka wartw geologicznych, odkopano fragmenty naczyń kamiennych i ceramicznych a także kości zwierząt i ludzi. To co odkryto w jaskini jest wystawione w Centrum Kulturalnym (Centar za Kulturu) niedaleko kościoła Sv. Josipa. Na tę wystawę wybrałyśmy się dopiero następnego dnia. A do samej jaskini zajrzałyśmy teraz jedynie przez kratki, słońce było silne więc można było przyjrzeć się jej ścianom Podobno zamknęli wejście do jaskini, bo ludzie robili sobie tam ogniska; faktycznie dwa lata temu widziałam w jaskini ślady palenisk i raczej nie były to ślady z czasów prehistorycznych.
Tego samego dnia już w mieście spotkałyśmy mieszkającego tu Australijczyka. Urodził się w Vela Luce a potem wyemigrował do Australii i tam zajmuje się, jak nam opowiadał produkcją statków. Przyjeżdża jednak często do Chorwacji i w Vela Luce spędza wakacje. Wielokrotnie spotykałyśmy go później w mieście, często siadałyśmy z nim w kawiarenkach i gawędziłyśmy po angielsku.
Przed kolacją wybrałyśmy się taksówką wodną do Adrii (5 kn). Zanim dopłynęłyśmy do hotelu, łódka zawinęła do przystani przy małej wyspie Ošjak, żeby zabrać przebywających tam turystów. Nigdy na Ošjaku nie byłam choć słyszałam, że to azyl naturystów. W Adrii spotkałyśmy Polaków, z którymi jechałyśmy autokarem do Chorwacji. Mieszkałam w tym hotelu dwa lata temu , jednak trochę się tu zmieniło. Obecnie Adria to hotel all inclusive, napoje (kawa, herbata, piwo podobno bezalkoholowe, tonic, soki) oraz kanapki, serwowane w barze są bezpłatne a raczej wliczone w cenę pobytu. Na plaży hotelowej stoją też leżaki, z których można skorzystać. Polacy mieszkający w Adrii bardzo sobie ten hotel chwalili, choć z tego co mogłyśmy się zorientować, ze względu na te właśnie bezpłatne napoje, wcale się z Adrii nie ruszali. Stali się więc niewolnikami tych wygód. W Adrii prawie codziennie odbywały się wieczorki taneczne na tarasie, w przerwach między piosenkami serwowano gościom program artystyczny np. kabaretowy. Gośćmi hotelowymi były przeważnie grupy z Niemiec, Polski, Czech i Rosji.
Po miłej pogawędce z mieszkającym w hotelu Polakiem wyruszyłyśmy z powrotem do miasta, tym razem poszłyśmy piechotą wzdłuż zatoczki Plitvine a potem skręciłyśmy w górę korzystając ze skrótu, który wyprowadził nas po kilkunastu minutach na drogę jezdną (skrót przecina kilka zakrętów). Po około 20 minutach byłyśmy już nad zatoką miejską.
Tego dnia postanowiłyśmy odpocząć od słońca. Po wczorajszej wycieczce do jaskini Vela Špilja i wędrówce otwartym wzgórzem miałam obolałe, spieczone od słońca nogi. Pozostało smarowanie ich Dermosanem, który zapobiegawczo wzięłam ze sobą do Chorwacji. Rano wybrałyśmy się do miasta i odwiedzałyśmy sklepy z souvenirami i odzieżą. Pamiątek z Chorwacji tu nie brakuje, przede wszystkim są to różne wyroby z muszli i porcelany, czapeczki, t-shirty itp.
Potem poszłyśmy do Centrum Kulturalnego, które znajduje się tuż przy kościele Sv. Josipa, bo są tam wystawione znaleziska z Vela Špilji. Przywitała nas miła pani, która pokazała muzealną salkę na pięterku i pobrała od nas po 10 kn za wstęp. Wystawa nie była duża, zajmowała jedną salkę z gablotami. Prezentowano tu historię jaskini oraz wykopane w niej z różnych warstw geologicznych (neolit, epoka brązu, okres helleński itd.) kości ludzkie i zwierzęce, narzędzia kamienne oraz naczynia ceramiczne. Napisy w gablotach były dwujęzyczne - chorwackie i angielskie. Udało mi się za pozwoleniem kustosza muzeum nakręcić filmik z tej wystawy. W innej salce Centrum Kulturalnego mieściła się wystawa rzeźby współczesnej, którą również zwiedziłyśmy. Na dole natomiast zajrzałyśmy do biblioteki miejskiej (gradska knjižnica "Vela Luka"), gdzie pogawędziłyśmy z sympatycznymi pracownikami. Pan mówił po angielsku, pani po francusku więc nie było trudno się porozumieć. Mówili o księgozbiorze, pokazali nam nawet komputerowy system biblioteczny, dzięki któremu wprowadza się rekordy do bazy (biblioteka w Vela Luce ma łączność z biblioteką w Zagrzebiu! co u nas byłoby z pewnością niemożliwe).
Po tej dawce strawy kulturalnej przyszedł czas na strawę w sensie dosłownym. Usiadłyśmy na Obali w kawiarence, gdzie pracują dwaj sympatyczni Chorwaci, których nazywałam Włochami, bo tak Włochów przypominają karnacją i sposobem zachowania. Zawsze gdy przechodziłyśmy obok okienka, z którego wydawali lody w różnych smakach (kulka lodów czyli sladoled kugla - 3 kn), zawsze się uśmiechali i witali nas polskim "Dzień dobry". Widać Polacy są tu częstymi gośćmi.
Po południowej sjeście, o 18.00 znowu wyszłyśmy do miasta. Tego dnia miały odbyć się regaty śv. Ivana - coroczna impreza organizowana w Vela Luce więc w porcie stało kilka większych jachtów, grała muzyka. My siedziałyśmy w Restauran Pod Boru przy lampce znakomitej śliwowicy. Ale regaty miały się dopiero zacząć. Jak się dowiedziałyśmy, w XII w. na półwyspie Gradina, na górze Glavica (na zachód od Vela Luki) benedyktyni odnowili zniszczony kościół sv. Ivana i zbudowali klasztor. W celu upamiętnienia tego zdarzenia i na znak swej pobożności mieszkańcy Vela Luki w połowie XIX w. w dniu śv. Ivana (Jana Chrzciciela) czyli 24 czerwca ustanowili regaty wioślarskie na dystansie 1 mili morskiej. Tradycja była kontynuowana w latach późniejszych, a została odnowiona po dłuższym okresie w 1994 r. Obecnie regaty odbywają się corocznie, poprzedzone są mszą o 17.00 w kościele Sv. Ivana w Gradinie. O 19.30 następuje start osad wioślarskich a około 20.00 łódki docierają do mety w Vela Luce. Nagrodą dla zwycięzców są pamiątkowe medale, wino i pieczeń.
Po kolacji wybrałyśmy się na przystań, niestety było już po emocjonującym finiszu, a spiker ogłaszał zwycięzców. Okazało się, że jedna z nagrodzonych osad składała się z rodziny Tuličów. Kapitana osady - Marco poznałyśmy trzy dni temu na wieczorku tanecznym w Posejdonie, na którym byli także jego dwaj synowie, którzy dwa dni temu przypłynęli łódką do naszej zatoczki na Proidzie. Marco przyniósł nam wino w kubkach i dumnie prezentował zawieszony na piersi swój medal zdobyty w tych regatach. Na przystani było sporo turystów i mieszkańców Vela Luki, można było poczęstować się smażoną rybą i napojami, grała muzyka. Imprezy pilnowało dwóch postawnych chorwackich policjantów w jasnoniebieskich mundurach. Wymknęłyśmy się z imprezy do miasta. Gdy przyglądałyśmy się miejscowym wyrobom wystawionym na straganie z souvenirami zaczepili nas dwaj sympatyczni Chorwaci, którzy przyjechali do Vela Luki służbowo. Zamieniłyśmy z nimi kilka słów i zaraz jeden z nich - Ante spontanicznie ofiarował nam na pamiątkę wiewiórki z muszelek. Cóż było robić, dałyśmy się zaprosić na piwo do kawiarenki. Ante mówił słabo po angielsku ale języki chorwacki i polski są do siebie podobne więc mogliśmy się porozumieć. Po miłej pogawędce przy której nie brakowało śmiechu z powodu niezręczności językowych, umówiłyśmy się z nimi na następny dzień na plażę przy Posejdonie.
Rano poszłyśmy wzdłuż zatoki do hotelu Posejdon. Tam na plaży usiadłam pod palmami, w cieniu. Jeszcze musiałam odpocząć od słońca, bo spieczone nogi nie dawały mi spokoju, jedna z nich była spuchnięta w kostce. Wkrótce dołączyli do nas poznani dzień wcześniej Chorwaci. Zaproponowali, żeby się przenieść do Adrii, bo tam prócz lepszej plaży jest jeszcze bar, w którym można się napić zimnych napojów. Zgodziłyśmy się z tym. Pojechaliśmy więc samochodem przez wzgórze do hotelu Adria. Tam usiedliśmy w barze i rozmawialiśmy przez dłuższą chwilę. Tym razem wzięłam ze sobą rozmówki polsko-chorwackie. Co chwila ktoś z nas zerkał do książeczki i szukał odpowiedniego do sytuacji zwrotu. Co jakiś czas wybuchaliśmy śmiechem, próbując używać chorwackich słów. Uznałyśmy, że to świetna okazja aby nauczyć się mówić po chorwacku. Oni nas zachęcali i poprawiali nasze błędy. Kiedy tak siedzieliśmy, w barze grała muzyka. W pewnym momencie usłyszałam moją ulubioną jeszcze z poprzedniego wyjazdu do Chorwacji piosenkę. Zapytałam Ante kto to śpiewa i jak brzmi tytuł. Kiedy odpowiedział na moje pytanie, poprosiłam, żeby mi to napisał na pustej stronie rozmówek. Miałam więc kolejną po wiewiórce z muszli pamiątkę - napisane charakterem pisma Ante nazwisko Olivera Dragojevica i tytuł jego piosenki "Moj lipi andele". Jak się później dowiedziałam, Dragojevič to bardzo znany chorwacki piosenkarz, który ma dom na Kopcu ponad Vela Luką.
Potem przenieśliśmy się na plażę. Tam rozłożyliśmy w cieniu drzew nasze ręczniki. Oni we trójkę się kąpali, ja siedziałam patrząc na hotelową zatokę. Każdy z poznanych Chorwatów był inny. Ante był starszy, opalony, wysportowany, silny o męskiej sylwetce a przy tym posiadał duże poczucie humoru, bardzo go polubiłyśmy bo potrafił nas rozbawić. Drugi z Chorwatów wydawał sie wyższy, miał czarne włosy, był przystojny ale spokojniejszy. Ante przekonywał nas długo, że tu można się kąpać na bosaka, w ten sposób zachęcając i mnie do kąpieli. W pewnym momencie, kiedy mówił po raz któryś z rzędu "Ne ne ne, tu nie ma jeżowców" postawił nogę w wodzie i wykrzywił twarz. A jednak, jak się okazało, jeżowce tu były, widziałam je zresztą w czasie poprzedniego pobytu w Adrii. Na plaży było jednak bardzo przyjemnie. Gawędziliśmy z naszymi znajomymi, przy okazji nabywając wprawy w mówieniu chorwackich słowek. Umówiłyśmy się z nimi na wieczór na "plesati". Plesati to po chorwacku - potańczyć.
Wieczorem pojechaliśmy znowu do Adrii, tam usiedliśmy przy jednym ze stolików na hotelowym tarasie. Zabawa juz trwała. Parkiet to było miejsce wolne od stolików tuż przy śpiewającym trzyosobowym zespole, który pamiętalam także z poprzedniego pobytu w Vela Luce. Kiedy Ante poprosił mnie do tańca, właśnie zupełnie przypadkowo zagrali piosenkę "Moj lipi andele". Był to bardzo miły zbieg okoliczności. Oczywiście Ante skorzystał z okazji udając, że to specjalnie dla mnie i śpiewał mi do ucha słowa tej piosenki :
"Moj lipi andelePogledaj u meneAko nas tuzne jutrom probudeJa cuvam osmijeh za tebe"O 23.00 niestety wieczorek się zakończył, wróciliśmy do miasta i usiedliśmy w kafejce Casablanca. Pytałyśmy wcześniej o Blato, miasteczko które leży 7 km od Vela Luki. Byłyśmy ciekawe czy jest tam coś ciekawego do obejrzenia. Nasi Chorwaci oczywiście chcieli nas od razu tam zawieźć ale było już późno więc nie ryzykowałyśmy nocnej eskapady. Potem zrobiliśmy sobie jeszcze długi spacer nadbrzeżną promenadą w stronę naszego hotelu i dalej aż do portu. Wieczór był bardzo ciepły i przyjemny. Wiał lekki wiaterek od morza. Tak naprawdę Vela Luka ożywa dopiero wieczorem kiedy nie ma już palącego słońca a ludzie wychodzą do miasta i zasiadają w kawiarenkach. Około 1 w nocy pożegnałyśmy się z naszymi chorwackimi znajomymi, przyjechali tu służbowo tylko na parę dni i już naza...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]