Chastain Sandra - Banitka, Serie, Namiętności

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
SANDRA CHASTIAN
BANITKA
1
Rozdział 1.
— Nie ruszaj się, przyjacielu.
Snop rażącego światła nagle zalał ścieżkę. Idący powoli starzec
zatrzymał się i zgarbił nad laską. Cisza zdawała się otulać park. Tylko z
oddali dobiegały dźwięki śmiechu i ruchu ulicznego.
— Rób dokładnie to, co powiem.
Nieznajomy nie potrzebował megafonu do wzmocnienia groźby.
— Spokojnie, Fred — wyszeptała Toni Gresham ze swej grzędy na
konarze olbrzymiego dębu. — Nie ruszaj się, mamy go. — Wstrzymała
oddech, ściskając w ręku gwizdek.
Fred poruszył się niepewnie, odgrywając swoją rolę tak, jak wiele razy
przedtem. Teraz ona powinna zagrać obrońcę prawa, dmuchnąć w gwizdek i
odstraszyć rabusia.
Ten mężczyzna nie wyglądał jednak jak opryszkowie, których
dotychczas przepędzali. Był wielki i podły. Kiedy tak stał w słabym świetle,
widać było, że jest uzbrojony. Toni nie sądziła, żeby gwizdek na niego
wystarczył. Może udałoby się odwrócić jego uwagę, żeby Fred miał
możliwość ściągnięcia pomocy?
Może wieloryby kupiły buty i tańczyły stępa?
Na skraju lasku Adam Ware wolno przeczesywał alejkę światłem
reflektora. Kilka minut wcześniej zauważył starca, który skręcił w rzadko
uczęszczaną Ścieżkę. W pierwszej chwili Adam miał zamiar ostrzec go
przed opryszkami grasującymi w parku. Kiedy stary mężczyzna zaczął
nagle iść krokiem kaleki, Adam zastanowił się, czy nie stanowi to zachęty
dla kogoś do podążenia jego śladem. Przyjrzawszy się dokładniej, Adam
uznał, że mężczyzna nie był stary, nie był także włóczęgą szukającym
miejsca do spania.
Idąc za nim ścieżką wśród drzew, Adam uświadomił sobie, że
mężczyzna postępował jak kokoszka wodna starająca się odwieść
drapieżnika od gniazda. Oto namierzył jednego opryszka lub połowę gangu.
Gdzie był jego wspólnik?
Toni czekała wysoko na drzewie, starając się rozgryźć przeciwnika. Jak
komandos na nocnym patrolu, mężczyzna miał na sobie czarno-zielone
ubranie maskujące i wojskowe buty. Oliwkowozielona opaska przylegała do
czoła, przytrzymując zaczesane do tyłu gęste, ciemne włosy. Balansując
2
swym wysokim, umięśnionym, gibkim ciałem, stał na czubkach palców jak
dzikie zwierzę gotowe do skoku.
— Dobra, teraz. — Nieznajomy spokojnie wydawał polecenia. — Rzuć
broń na ziemię i zrób krok do przodu, bardzo powoli. — Swobodnym
ruchem sięgnął po broń spoczywającą w skórzanej kaburze.
Łysy mężczyzna posłusznie upuścił laskę i spokojnym krokiem zbliżył
się do Adama, uśmiechając się szeroko.
— Dobra, przystojniaczku, nie ma strachu. Dostaniesz moją forsę, bez
obaw. — Kilka razy klepnął dłońmi po udach i uniósł je w geście
rezygnacji. — Mówię, rozluźnij się, przyłapałeś mnie. Ty bierzesz kasę, ja
pryskam. Kapujesz?
— Kogo ja widzę, Martwy Fred! Przestań pieprzyć, Fred, rozstaw nogi.
Jesteś aresztowany. Kiedy zacząłeś węszyć w tym parku?
Serce Toni spłynęło do czubków jej schodzonych reeboków. Popełnili
błąd. Mężczyzna naprzeciwko Freda nie był żadnym rabusiem. Ten facet
reprezentował prawo i przybył tu w interesach.
— Dobra! — wykrzyknął Fred. — Kapitanie, bez rozrób. Księżyc jest
jasny, noc piękna. Pan pozwoli odejść Martwemu Fredowi, a ja znikam.
Pozwoli odejść? Toni zastanowiła się. Mężczyzna na dole nie miał
takiego zamiaru. Musi zrobić coś szybko, zanim Fred skończy swoje teksty
i, robiąc coś głupiego, sprowokuje tego z bronią. Nie miała wątpliwości, że
zrobi coś, żeby ją uchronić od wpadki. Ona go wplątała i teraz musi go z
tego wyciągnąć.
Toni zaczekała, aż nieznajomy zbliży się do Freda. Na szczęście
zatrzymał się pod drzewem, tyłem zwrócony do niej. Cichutko przesunęła
się wzdłuż konara w stronę pnia, gdzie przyczepili linę, po której wspięła się
na drzewo. Splecione konopie nie przypominały liany, a ona Johna Weis-
smullera, lecz teraz była wojna. Okręciła się wokół talii, zawierzając
sznurowi swe cenne życie i pogodzona z losem rzuciła się w ciemność.
— Aaaa-haaa-iii-aaa!
Gdy płynęła na tle nieba na podobieństwo ludzkiej kuli armatniej, jej
mrożący krew w żyłach okrzyk Tarzana rozdarł noc jak wycie ducha.
Przestraszony nieznajomy odwrócił się, a jej stopy uderzyły go w pierś z
głuchym odgłosem. Reflektor poleciał do tyłu, między drzewa, broń
śmignęła w poprzek ścieżki i zniknęła w ciemności. Zanim z poślizgiem
wyhamowała, przygniotła do ziemi uzbrojonego mężczyznę, który padając,
3
uderzył głową w pień drzewa.
— Uciekaj, Fred. Załatwiłam go!
Adam ciężko chwytał powietrze, potrząsał głową, próbując otrząsnąć się
ze skutków upadku. Kobieta! Kamikaze, który w locie znokautował go, był
kobietą, drobną, oraz — wyczuł to, gdy usiłowała go obezwładnić —
szczodrze obdarowaną przez naturę. Pachniała przewiercieniem. Nie, mąciło
mu się w głowie od uderzenia. Lasek pachniał przewiercieniem. Kobieta
pachniała drewnem i żywicą. I przygniatała go, leżąc na nim.
— Nie ruszaj się! — rozkazała, opierając się na rękach tak, aby go objąć
wzrokiem. — Nie waż się drgnąć!
W normalnych warunkach Adam już dawno by ją zrzucił i oplótł w
śmiertelnym uścisku. Jeszcze był trochę oszołomiony. A kiedy uniosła
głowę i światło latarni stojącej przy alejce oświetliło jej twarz, wiedział, że
to początek kłopotów.
Zauważając ogłupiały wyraz twarzy mężczyzny, Toni na moment
zapomniała o Fredzie, a jej uwaga skupiła się na leżącym pod nią.
— Czy jest pan ranny? — zapytała wystraszona.
Czy był ranny? Rozłożony na łopatki w lasku niecałe trzy mile od
Wydziału Policji w Atlancie, „Żelazny" Adam Ware, mocny człowiek, były
obrońca drużyny New Orleans Saints, został unieruchomiony przez
najbardziej anielskie stworzenie, jakie kiedykolwiek na niego skoczyło.
Ranny? Nie. Zadziwiony? Tak. Przyjrzał się jej uważnie.
Jej owalna buzia był zwieńczona puszystymi blond włosami, wśród
których uwięziony był liść. Niewiarygodnie duże błękitno-zielone oczy
świeciły blaskiem tak żywym, że fotografik szukający równie pełnej życia
modelki dałby się zabić. W zakamarkach wyćwiczonej pamięci zabłysło
krótkotrwałe wspomnienie. Widział już tę kobietę, ale nie na ulicy i nie w
melinie. Nie zdołał odgadnąć imienia, lecz wiedział już, że ta akcja zaczyna
toczyć się w złym kierunku.
— Hej! — krzyknęła Toni. — Ejże, do licha! Hej! „Dalej, smyczki, kot i
gęśliczki". Odpowiedz, indyku. Wszystko w porządku?
Adam westchnął, spoglądając w górę na napastniczkę z poddańczą
fascynacją. Nawet w świetle księżyca widział szczerą troskę w coraz
bardziej błękitnych oczach i zmarszczkę między brwiami.
— Nie wiem — powiedział żałośnie. — Chyba mam halucynacje. Zdaje
mi się, że przemawia do mnie anioł deklamujący dziecięce wierszyki. Czy
4
to jawa? — Poruszył ciałem, próbując zbadać jej reakcję. — Ach, to na
pewno cudowny sen.
— Ja jestem prawdziwa. I nie mówię wierszyków dla pana. Wierszyki
zastępują przekleństwa. Staram się tego oduczyć. Pytałam, czy nic panu nie
jest — dodała zimno.
Pomimo że leżący pod nią mężczyzna walnął głową i mógł nie wiedzieć,
co się dzieje, Toni nie mogła ryzykować. Był zbyt duży i zbyt silny. Ona
czuła się odpowiedzialna za Freda i resztę. Oni byli najważniejsi. Najpierw
musi się upewnić, że są bezpieczni, potem może zająć się obrażeniami,
które spowodowała u nieznajomego.
— Nie wiem — powiedział. — A pani zdaniem jestem w porządku?
Drażnił się z nią. Szybkim ruchem, który najwyraźniej zaskoczył go,
złapała go za nadgarstki i wykręciła mu ręce nad głowę. Może i jest drobna,
ale za to obeznana z samoobroną.
„Duży błąd, Toni" — pomyślała natychmiast. Tym ruchem rozpłaszczyła
piersi na jego obojczykach. Jej usta znalazły się w odległości zachęcającej
do pocałunku od mężczyzny, który był uosobieniem najbardziej erotycznej
fantazji każdej kobiety. Nieznajomy mógłby być bratem Mela Gibsona ze
swą wspaniałą, ciemną, ogorzałą twarzą. Wyraziste ciemne oczy zdawały
się wydzielać płynne ciepło. Pełne usta rozsunęły się, zachęcając do
pocałunku.
— Nawet nie waż się drgnąć! — rzekła rozpaczliwie.
— Uwierz mi, dziewczyno z dżungli, nie drgnąłbym na moment, gdyby
to zależało ode mnie. Niestety... — Zamilkł, a jego jedna brew uniosła się.
Obydwoje czuli, że przynajmniej jeden, wiadomy mięsień uparcie odmawiał
wysłuchania jej polecenia.
Toni myślała pośpiesznie, przesuwając kolano wzdłuż jego ud do
miejsca, gdzie, jak sądziła, uczynić mogła najwięcej szkody, a jej brew
uniosła się pytająco. Na końcu języka miała kolejną dziecięcą rymowankę.
— Powinien pan wiedzieć, że potrafię się obronić. Chce się pan
przekonać?
— Dobra, dobra, poddaję się. — Odwzajemnił się jej pełnym podziwu
uśmiechem, który, jak przypuszczał, graniczył z pewnym dzikim rodzajem
namiętności. Ona była odważna, ta zdrajczyni, odważna i sprytna. I zupełnie
wytrąciła go z równowagi. Nigdy się nie drażnił. Nigdy nie pozwalał
osobistym uczuciom ubarwiać wypowiedzi. Przynajmniej nigdy dotąd.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jakub791.xlx.pl