Charlotte Lamb - Mroczne dziedzictwo, ● Harlequin Romance
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
CHARLOTTE LAMB
Mroczne dziedzictwo
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W pokoju panował półmrok. Lustro wiszące naprzeciw masywnego, głębokiego fotela odbijało
jedynie refleks światła małej lampki, gdy nagle - poprzedzone głosami u drzwi - pojawiły się w
nim dwie niewyraźne postacie. Mężczyzna siedzący w fotelu skulił się i ukrył twarz w dłoniach.
Przez cały wieczór bolała go głowa. Wydawał dzisiaj raut i nie powinien był opuszczać swoich
gości, ale nie mógł już znieść głośnej muzyki, ostrego światła i gwaru. Szukając chwili
wytchnienia, uciekł do gabinetu, gdy tymczasem... W lustrze mignął profil młodzieńca i twarz
dziewczyny. W przyciemnionym świetle zalśnił sznur pereł. Młodzi byli sobą tak bardzo zajęci,
że nie zdążyli jeszcze zauważyć, iż nie są sami. Mimo bólu głowy mężczyzna uśmiechnął się.
Takiej sceny nie należało przerywać.
- Weźmy ślub, Em - mówił żarliwie młody. - Szaleję za tobą, przecież wiesz. Och, zgódź się,
proszę. - Rozgorączkowany, natrętny ton wskazywał na to, że młodzieniec jest bardzo
podniecony, a może i trochę pijany. - Ogłośmy dzisiaj zaręczyny. Właśnie tutaj, zaraz, wobec
wszystkich. Niech pospadają z krzeseł!
Przesunął się nieco i dopiero teraz lustro odbiło całą jego twarz. Zagłębiony w fotelu mężczyzna
drgnął, rozpoznał go. Sholto Cory! Ten niedawno zatrudniony przystojniaczek, Szkot... Rodzina
z majątkiem ziemskim, małe pieniądze. Chłopak dobrze się zapowiadał, był zdolny, pytanie
tylko, czy wystarczająco uparty, żeby pójść w górę.
Przeniósł wzrok na dziewczynę. Jej nie znał. Chłodna owalna twarz niemal bez makijażu, usta
pociągnięte delikatną różową szminką, proste, ładnie przycięte włosy... Tak, z całą pewnością
nigdy jej nie widział. Była bardzo młoda, chyba dopiero co skończyła szkołę. Nigdy by nie
podejrzewał tego Szkota o tak dobry gust. U jego boku widziałby raczej jakąś kolorową laleczkę
o krzykliwej urodzie, podczas gdy z promiennej, niezmanierowanej twarzy dziewczyny biła
uczciwość. Błękitna, jedwabna sukienka, w której wystąpiła dzisiejszego wieczoru, mogła się
wydawać nieco staromodna, lecz było jej w niej prześlicznie. Elegancki krój wskazywał na to, że
wyszła spod igły krawca zdolnego i zapewne wysoko ceniącego swe usługi. Gotów był się
założyć, że szyto ją w znanej pracowni, której klientelę stanowili bardzo zamożni ludzie o nieco
konserwatywnych gustach. Dziewczyna zatem musiała pochodzić z bogatej rodziny. Czyżby to
właśnie tłumaczyło zainteresowanie, jakie okazywał jej Córy? Mężczyzna skrzywił się. Wstrętny
cynik, pomyślał o sobie.
Sholto, ty chyba nie mówisz poważnie - żachnęła się dziewczyna.
Jak najpoważniej! - Zniecierpliwionym gestem przyciągnął ją do siebie i zaczął natrętnie
całować.
Przestań!- Odwróciła głowę, próbując się wymknąć. - Wybacz, Sholto. Nie chcę cię urazić, ale
naprawdę nie mogę. Wiesz, że cię lubię, małżeństwo jednak.
Nie musimy od razu brać ślubu. Wystarczy, że się zaręczymy.
Daj spokój. Przecież wiesz, że jeśli to zrobimy, wszyscy zaczną planować wesele i zanim
zdążymy się zorientować, ustalą nam datę i... Nie, Sholto, ja nie chcę.
Myślałem, że mnie kochasz...
Powiedział to takim tonem, jakby zaraz miał się rozpłakać, i dziewczyna była najwyraźniej
poruszona.
- Przepraszam cię... proszę... - powiedziała bezradnie.
Mężczyznę w fotelu znowu ogarnęło rozbawienie. Z trudem panował nad sobą, gdy tymczasem
Cory'emu wcale nie było do śmiechu. Uraziła go swoją odmową, a teraz jeszcze litowała się nad
nim. Nie mógł tego ścierpieć. Poczerwieniał na twarzy i chwyciwszy ją za ramiona, przycisnął
sobą do ściany, obsypując pocałunkami.
- Przestań, to boli! - krzyknęła, gdy mocne palce zacisnęły się na jej delikatnych przegubach.
- Puść!
Skryty za oparciem fotela człowiek początkowo nie miał zamiaru interweniować. To wszystko po
prostu go bawiło, toteż zdziwiła go własna gwałtowna reakcja. Raptem zerwał się na nogi i zanim
zdążyli cokolwiek powiedzieć, chwycił Cory'ego za kark i jak byle szczeniaka odrzucił na bok.
Sholto uderzył o drzwi.
- Co jest?! - krzyknął, natychmiast podnosząc się z podłogi i rzucając w stronę napastnika.
W tej samej chwili starszy mężczyzna sięgnął do włącznika na ścianie. Pokój zalało oślepiające
światło kandelabru. Sholto znieruchomiał. Słychać było tylko jego głośny, nierówny oddech.
- Sir!
Zbladł, ale mężczyzna nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na dziewczynę; płakała cicho, po jej
policzkach płynęły łzy.
- Czy nic pani nie jest? - zapytał łagodnie.
W odpowiedzi zakryła dłońmi twarz. Drżała tak mocno, że musiała oprzeć się o ścianę, żeby nie
upaść.
- Nie miałem pojęcia, że pan tu jest, sir – wydukał Sholto. - Stokrotnie przepraszam,
myśleliśmy, że gabinet jest pusty.
Nie ma sprawy, Cory.- wycedził mężczyzna. - Ale idź już. Baw się dobrze.
Oczywiście, sir. - Sholto poczuł się swobodniej.
- Jeszcze raz przepraszam. Chodź, Em.
Ostry sprzeciw przyszpilił go jednak do miejsca, w którym stał.
- Zostaw ją. Przecież nie może wrócić do ludzi w takim stanie.
Sholto zawahał się, spurpurowiał i napotkawszy twarde spojrzenie stalowych oczu, bez słowa
wybiegł z pokoju. Ciężkie mahoniowe drzwi trzasnęły z hukiem.
- Dziękuję - szepnęła dziewczyna.
Przyjęła chusteczkę, otarła twarz i wydmuchała nos. Spłoszone spojrzenie zza długich ciemnych
rzęs świadczyło o tym, że jest niesamowicie zdenerwowana i speszona.
- Ja także przepraszam, że zakłóciliśmy panu spokój.
- Zwróciła się w stronę drzwi. - Proszę wybaczyć.
Wyciągnął rękę, ale nie dotknął jej, a jedynie gestem powstrzymał od wyjścia.
Nikt cię stąd nie wygania. Uspokój się choć trochę.
Nie, nie, już mi lepiej; najserdeczniej dziękuję, że zechciał pan być tak wielkoduszny.
Jeszcze mi tu dygnie i znowu się rozpłacze, pomyślał poruszony. Dziewczyneczka przebrana za
kobietę! Ciekawe, ile naprawdę ma lat... I kto to w ogóle jest?
Powinniśmy chyba się sobie przedstawić - zaproponował i wypowiedział swoje nazwisko,
zastanawiając się, jaka będzie jej reakcja na wiadomość, z kim ma do czynienia. - Ambrose Kerr.
Och! - Natychmiast podniosła głowę. Jej duże, zdziwione oczy miały czystość i połysk biało-
niebieskiej chińskiej porcelany. - To znaczy... - uzmysłowiła sobie głośno - że to pański dom,
pański bal. - Z przejęciem kręciła palcami kosmyk włosów. - To dlatego Sholto tak się przeraził,
rozumiem...
Kerr uśmiechnął się zjadliwie, przypominając sobie wyraz twarzy Cory'ego.
- Tak. Mój widok niespecjalnie go ucieszył.
Powinien pan był się odezwać od razu, jak tu weszliśmy - burknęła, nie kryjąc irytacji.
Przepraszam, ale - popatrzył na nią bezlitośnie - wszystko to stało się tak szybko... Weszliście
bez pukania i nie zdążyłem nawet pomyśleć, kiedy Sholto się oświadczył. Uznałem, że takiej
upojnej chwili nie należy przerywać.
Oschły, drwiący ton dotknął ją do żywego.
A zatem słyszał pan wszystko... - wybuchnęła z wypiekami na twarzy.
Przyznaję. - W stalowych oczach po raz kolejny błysnęło rozbawienie. - Całkiem niechcący,
zapewniam panią.
Dziewczyna jęknęła głośno.
- Sholto umrze ze wstydu. Co za pech! A tak się cieszył, kiedy dostał zaproszenie na ten bal.
Mówił, że spotkał go wielki zaszczyt.
Co rok, w okolicach świąt Bożego Narodzenia, Ambrose Kerr wydawał przyjęcie dla
pracowników banku, którego był właścicielem. Listy gości nie sporządzał sam, sprawę zaproszeń
powierzając zespołowi złożonemu z kilku osób najdłużej zatrudnionych w firmie. Podczas takich
rautów przedstawiano mu osobiście nowo przyjęte, obiecujące osoby, miał też okazję spotkać się
ze starym personelem, z którym na co dzień się nie widywał.
- Jejejej! - westchnęła znowu dziewczyna. – Ależ się wygłupiliśmy! Ale skąd mogłam
wiedzieć, że mi się oświadczy. Ni stąd, ni zowąd.
Kerr obserwował ją zafascynowany. Ta twarz nie potrafiła kłamać, mieniła się, odsłaniając
wszystkie uczucia. I oczy... czyste, aż śmiesznie uczciwe, w których żywo odbijały się przeżycia.
Nie pamiętał nikogo tak otwartego, a zarazem bezbronnego w swojej szczerości. Zrobiło mu się
jej żal. W tym świecie nie ma miejsca dla niewinnych ani naiwnych. Nie powinno się jej
zostawić samej sobie. Myślał o niej tak intensywnie, że aż go to zastanowiło. Nie miał zwyczaju
roztkliwiać się nad cudzym losem ani dzielić włosa na czworo.
Od dawna chodzisz z Corym? - zapytał, znowu zmieniając formę na „ty" i uświadamiając
sobie z zażenowaniem, że nic go nie uprawnia do takich poufałości.
Od trzeciego września. - Powiedziała to bez chwili zastanowienia, a w jej oczach pojawił się
uśmiech, jakby przypomniała sobie coś bardzo sympatycznego. Pewnie zadurzyła się bardziej,
niż się jej wydaje, pomyślał z niechęcią. - Płynęliśmy Tamizą do Greenwich. To była sobota, cały
dzień lało jak z cebra. Wszyscy byli markotni, bo przemokliśmy do suchej nitki, a niektórzy
chcieli się pokazać. Siedzieliśmy więc w barze jak zmokłe kury. Towarzystwo ciągnęło drinka za
drinkiem, nastrój był wisielczy i tylko jeden jedyny Sholto bez przerwy dowcipkował.
Zaśmiewałam się do rozpuku, chichotaliśmy przez cały czas, co oczywiście sprawiło, że patrzono
na nas, jakbyśmy byli niespełna rozumu.
Bo i faktycznie: co w tym wesołego, zżymał się Kerr.
A co, u licha, robiliście na statku w taki deszcz?
Nie mówiłam jeszcze? Aha, no więc po kolei... To były urodziny Julii, jego kuzynki.
Chodziłyśmy do tej samej szkoły, ale Sholta wcześniej nie znałam. Na koniec zaproponował mi
spacer w niedzielę. Obiecał, że wynajmie dla nas konie ze stadniny przy Epping Forest. Rano
przyjechał po mnie samochodem. Był pewien, że będziemy mieli kapitalną pogodę. Dla
równowagi, jak stwierdził, po tym makabrycznym deszczu. No i rzeczywiście. Dzień wstał
przepiękny, jesień w całej krasie. Jeździliśmy konno i przez cały czas liście leciały nam na głowy
jak złote confetti.
Bardzo romantyczne - stwierdził sucho Kerr.
Mała była jednak chyba oczarowana Sholtem bardziej, niżby to chciała przyznać. Ten gołowąs
zachował się być może zbyt nachalnie, przestraszył ją, ale kto się lubi, ten się czubi i rzecz bez
wątpienia zakończy się ślubem. A zresztą, co go to wszystko mogło obchodzić! Jakaś
siusiumajtka i nieopierzony kogucik... Śmieszne!
Pobrużdżone czoło Kerra przecinała coraz posępniejsza zmarszczka. Czemu on jest taki ponury?
- zastanawiała się Emilia, obserwując zastygłą w grymasie twarz. Nie, to chyba nie z gniewu. W
jego oczach tlił się jakiś sardoniczny humor, w kąciku ust czaił się uśmiech. Pewnie ma za dużo
spraw na głowie, uznała w końcu. Sholto mówił jej, że to tytan pracy, miał dla niego uznanie
graniczące z kultem. Od dawna ciekawiło ją, jak wygląda, a teraz była pod wrażeniem - kto by
zresztą nie był?
Często się widujecie?
Mamy ten sam krąg znajomych, chodzimy na te same przyjęcia i... no, jakby to powiedzieć...
Ale nie spodziewałaś się oświadczyn z jego strony?
Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. My... - Zaczerwieniła się mocno. - To znaczy... Ja nie
jestem... Nie jesteśmy... My nigdy...
Nie jesteście ze sobą?
No tak, oczywiście. Podejrzewał, że nie łączyło ich nic poza pocałunkami. Nie żyją ze sobą, ale
ona się wstydzi to powiedzieć. Jest niewinna, odgadywał ze zdumieniem, patrząc jej prosto w
oczy. Nie, to niemożliwe. Nie w naszych czasach. Nie wierzył.
- Ile masz lat?
Poczuła się pogrążona. Wiedziała oczywiście, dlaczego zadał to pytanie.
- Dwadzieścia. - Wojowniczo wysunęła podbródek. - Za parę miesięcy skończę dwadzieścia
jeden. Drugiego kwietnia... Dobrze przynajmniej, że nie zdążyłam na prima aprilis. -Roześmiała
się, ale Ambrose jej nie zawtórował.
Czuł się nieswojo. Coś trzepotało mu w sercu, tłukło się jak ptak, który nie może wyrwać się z
klatki. Chory jestem, czy co? - pomyślał nerwowo. Najpierw ta migrena, a teraz jeszcze i serce.
Może to coś poważniejszego? Tego tylko brakowało, żeby dopadła mnie grypa...
Zorientował się nagle, że od dłuższej chwili milczy, a dziewczyna kręci się niespokojnie.
- Nie miałaś innych chłopców? - zapytał i aż się wstrząsnął, pojmując swój straszliwy nietakt.
Zasłużył na to, żeby go spoliczkowała albo natychmiast wyszła bez słowa. - Przepraszam -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]